Prawo na drzewo
Wszystko za sprawą liberalizacji prawa umożliwiającego wycinkę drzewa rosnącego na własnej działce bez uzyskania odpowiedniego zezwolenia. Nie ma znaczenia obwód i wiek przeszkadzającego obiektu, byleby nie stanowił pomnika przyrody. Oto w końcu mamy rząd, który zamierza uszanować święte prawo własności - ucieszyli się co niektórzy. Wreszcie skończy się biurokratyczna gehenna dręczonego obywatela.
Już nie będzie musiał odbijać się od drzwi do drzwi w urzędzie i liczyć na dobry dzień przysłowiowej pani Krysi, aby zdążyć ze zdobyciem pozwolenia na usunięcie spróchniałego drzewa, zanim runie mu na chałupę, albo wycięcie krzaczora, rosnącego w miejscu, gdzie marzy mu się jakaś dobudówka. Tymczasem wycinka niechcianej sosny we własnym ogródku przed domem powinna być rzeczą zupełnie naturalną. Dlaczego bowiem obywatel nie miałby mieć prawa do dysponowania swoją własnością w sytuacji, w której z posiadaną ziemią może zrobić prawie wszystko, ale drzewa pod groźbą grzywny ściąć mu nie wolno?
Okazało się jednak, że na zmianie prawa najbardziej skorzystali deweloperzy. Przed zakupem prywatnej działki stawiali warunek: „bierzemy, ale bez drzew”. Uprzejmy właściciel bez zbędnego przewlekłego urzędniczego postępowania je usuwał, a nabywca – który za taki proceder musiałby już słono zapłacić – dostawał „oczyszczony” teren. A kiedy usłyszano o planowanej nowelizacji ustawy – wycinanie stało się jeszcze szybsze.
I wtedy się zaczęło… Media co chwilę donosiły o przechodzącej przez cały kraj fali wycinki. Relacje z piłowania dębów, olch, lip, brzóz itp. zaczynały się od słów: „W Warszawie na Powiślu (lub w innej, dowolnej lokalizacji) topór Szyszki w akcji”, „Mieszkańców obudził warkot pił mechanicznych” albo „Drzewa lecą jak klucze dzikich kaczek”. Generalnie – „Polska w ruinie” tudzież „pachnąca trocinami”. Autorzy informacji uderzali w alarmistyczne tony, nakręcając atmosferę ekologicznej apokalipsy.
Ostatecznym ciosem wymierzonym w bezduszny rząd miało być zdjęcie martwej wiewiórki leżącej na pniaku ściętego drzewa. Wieść o zwierzątku, któremu minister środowiska zabrał dom, przemierzyła media społecznościowe z prędkością światłowodu. Jeden z portali zawyrokował: „To zdjęcie właśnie staje się symbolem Lex Szyszko”. A poseł opozycji doprecyzował: „Bandyckie Lex Szyszko”. Post ze zdjęciem umieściła nawet Krystyna Janda, opatrując go komentarzem: „Aż chce się płakać. Z bezsilności!!!”. Najlepsze miało nadejść chwilę później. Okazało się bowiem, że zdjęcie zostało wykonane w warszawskim parku Szczęśliwickim w ubiegłym roku, czyli przed wejściem w życie nowej ustawy. To jeszcze nie wszystko. Teren, na którym stało drzewo, należy do miasta, które zajmuje się utrzymaniem zieleni, a więc los wiewiórki powinna mieć na sumieniu… Hanna Gronkiewicz-Waltz, a nie minister środowiska.
Reasumując, lex Szyszko przywraca na właściwe tory fundamentalne prawo własności i prawo właściciela do zarządzania swoją własnością. Jeśli ktoś bez uzyskania niczyjej zgody posadził drzewo na własnym podwórzu, to i na jego usunięcie zgody uzyskiwać nie powinien. Fakt, jak w każdym przepisie znalazła się luka, którą ci mogący na niej zarobić, wykorzystają bez skrupułów. I to warto by zmienić. Chociaż i tak pewnie okaże się, że skala wycinki, która wzbudziła tyle kontrowersji, była podobna do lat poprzednich, tylko tamte nie odbywały się pod obstrzałem mediów.
Kinga Ochnio