W sprawie dyplomaty z Kiribati
I choć Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie ma ostatnio dobrej prasy, polskie placówki dyplomatyczne nie tylko działają normalnie, ale, jak się okazuje, nawet się rozwijają. Właśnie doczekaliśmy się pierwszego w historii ambasadora RP na... Kiribati.
Nie wiedzą Państwo, gdzie to… państwo? Wiem, newsy z Kiribati jeszcze do Polski nie docierają, więc spieszę z informacją. Otóż kraj ten składa się z 33 wysp koralowych rozsianych na wspomnianym już Oceanie Spokojnym. Jak można przeczytać na Wikipedii, pierwsze kontakty z Europejczykami nastąpiły tam w XVI w. Trzy wieki później na wyspach pojawili się handlarze niewolników i statki handlowe. Ta ekspansja przyniosła w efekcie lokalnej ludności jedynie problemy w postaci śmiercionośnych chorób i ożywienia konfliktów plemiennych. Sytuację uspokoiła Wielka Brytania, tworząc w 1916 r. z tego wyspiarskiego państwa swoją kolonię. Sytuacja ta trwała do 1979 r., kiedy Kiribati uzyskało suwerenność.
Dziś bezrobocie w tym wyspiarskim państwie wynosi oficjalnie 2, zaś nieoficjalnie ok. 70%. Miejscowa ludność utrzymuje się z eksportu ryb i kopry, czyli wysuszonego miąższu orzechów palmy kokosowej, stosowanego do wyrobu oleju kokosowego, bijącego ostatnimi czasy popularność wśród zwolenników zdrowego żywienia. Dochody także przynosi – jak łatwo się domyślić – turystyka. Trzeba przyznać, że jest tam pięknie.
Ktoś pewnie zapyta, co wspólnego mogą mieć Polska z Kiribati. I tu się wielu z Państwa zdziwi. Okazuje się, że nasi znani z ekspansji rodacy dotarli nawet do tego zakątku Oceanu Spokojnego. Na wyspie Kiribati znajduje się bowiem wioska… Poland. Swoją nazwę zawdzięcza Stanisławowi Pełczyńskiemu, który trafił tu, gdy mieszkańcy mieli trudności z nawadnianiem plantacji palmowych. Polak pomógł im rozwiązać problem i na jego cześć osadę nazwano Polska. Zbudowano tam też kościół pod wezwaniem św. Stanisława.
Potencjał zatem jest, trzeba go tylko dobrze wykorzystać. Z nawiązaniem relacji ekonomiczno-gospodarczych może być jednak problem. Polska jest w pierwszej trzydziestce najbogatszych krajów świata, zaś Kiribati zajmuje 177 miejsce wśród 194 państw. Można więc raczej zapomnieć o składaniu wizyt gospodarczych i zwiedzaniu strategicznych dla naszego partnera dyplomatycznego obiektów, bo takowych po prostu brak. I tu właśnie otwiera się dla nas szansa – skoro nie ma inwestycji, trzeba je zbudować. A do tego będą potrzebni: ludzie z pomysłami, przedsiębiorcy, spece w budownictwie, energetyce czy inżynierii. Ręce zapewne zacierają biura podróży – oto pojawia się nowy kierunek zagranicznych wojaży. Jedyny szkopuł w tym, że samolot w Kiribati ląduje raz na tydzień. Pewnie od czasu do czasu jakiś polski polityk i tak będzie zmuszony w ramach podróży służbowej udać się na wyspę i spędzić tam kilka dni. Oby tylko nie chciał potem rozliczyć kilometrówki. Gorzej, gdyby Kiribatczykom przyszła do głowy wyprawa w odwrotną stronę. Jeśli doczepi się do nich łatka uchodźców, to o polskiej gościnności będą mogli zapomnieć.
Obawiam się jednak, że najszybciej o łączących oba państwa stosunkach dyplomatycznych usłyszymy przy okazji bankructwa jakiegoś biura podróży albo konieczności ekstradycji rodaka, który zaszyje się na wyspie, chcąc uciec od wymiaru sprawiedliwości albo przed płaceniem podatków.
Kinga Ochnio