Komentarze
Źródło: PIXABAY
Źródło: PIXABAY

Najlepszy relaks

Biegu czasu się nie zatrzyma. Ta prawda, będąca zwykłym truizmem, dotyka szczególnie wówczas, gdy nagle uświadamiamy sobie, że cytowany przez nas człowiek jest już przeszłością. Zastanawiając się na tytułem tego felietonu, sięgnąłem do piosenki Wojciecha Młynarskiego pt. Niedziela na Głównym - i wtedy właśnie dotarło do mnie, że od ponad miesiąca nie ma go już wśród żyjących na tym łez padole. Medialnie przekazywana informacja ma to do siebie, że rejestrujemy ją w naszym intelekcie, ale nie zawsze wywołuje ona cały splot emocjonalnych odczuć charakterystycznych dla głębokiego przeżycia egzystencjalnego.

A może tak jest najczęściej? Powoduje ona natomiast tylko natychmiastowy przypływ adrenaliny, może wywoływać gwałtowne zachowania, które wygasają równie szybko, jak powstają, a my przenosimy nasze zainteresowanie na zupełnie co innego, spychając ową informację do głębin podświadomości. Owszem, wpływa ona na nasz sposób postrzegania świata, ale nie przeżywamy jej już tak dosadnie. I to właśnie uświadomiłem sobie, wspominając śmierć Wojciecha Młynarskiego. Lecz nie o tym miał być ten felieton. A może jednak…

Pana artystę tłum całować chciał po rękach

Bo właściwie o co chodziło z organizacją przyjazdu Donalda Tuska na przesłuchanie do warszawskiej prokuratury? To pytanie zadałem sobie zdumiony aranżacją organizacyjną całego przedsięwzięcia. Przecież za czasów swojego premierostwa szlak pomiędzy Trójmiastem a stolicą kilka razy w tygodniu przemierzał on, posługując się liniami lotniczymi. Czyżby teraz nie mógł w podobny sposób dostać się do Warszawy? Owszem, dostęp do lotniska dla publiczności jest cokolwiek ograniczony, bo – jak w „Misiu” – okazać się może, iż najbliższy czynny taras widokowy jest we Wrocławiu. Zaś organizacja tłumów wiwatujących poparcie dla uciemiężonego Donalda Tuska na trasie przejazdu limuzyny z lotniska do prokuratury mogła przekroczyć zdolności logistyczne całej totalnej opozycji (parlamentarnej i poza). Wszak mały peron dworcowy łatwiej zapełnić tłumkiem niż całą trasę tłumami. Można było oczywiście przemieścić się za pomocą samochodu, ale i to zniszczyłoby efekt wizualny. Przecież ludzie mogliby pomylić samochody i zacząć wznosić okrzyki poparcia nie przy tym, co trzeba, aucie. A gdyby jeszcze (nie daj Bóg!) wraże rządowe źródła, dowiedziawszy się o całej akcji, postanowiły ją zdyskredytować, wysyłając np. jakiegoś swojego ministra w limuzynie, to wówczas media zarejestrowałyby „szaleńczą” miłość tłumów dla obecnie rządzących. Pozostała więc kolej. O tyle dobrze to wypadło, że Donald Tusk nie nachodził w wagonie restauracyjnym konsumujących właśnie obywateli i nie dopytywał o smak kotlecika, jak namaszczona przezeń Ewa Kopacz. I jeszcze jeden element: nawiązanie, zresztą w kontekście zbliżającej się rocznicy, do przyjazdu z zagranicy marszałka Piłsudskiego do Warszawy w przededniu ogłoszenia niepodległości. Niezła szopka i niezła reżyseria. A przecież chodziło o prozaiczne wezwanie na przesłuchanie w charakterze świadka w sprawie niezwykle żywotnej nie tylko dla naszego kraju, ale i dla struktur europejskich. Chodziło przecież o podjęcie przez polskich wojskowych nielegalnej zażyłej współpracy z obcym wywiadem, żywotnie zainteresowanym nie tylko pokrzyżowaniem naszych państwowych planów, ale także NATO i UE. Normalnie każdy polski obywatel poszedłby na daleką współpracę z polskimi śledczymi, niezależnie od rządzącej aktualnie opcji. Normalnie, lecz…

Piękne dzieci strasznych mieszczan

Pośród doniesień na temat tego, co rozgrywa się w naszym kraju, zupełnie bez echa przeszły wiadomości o coraz sprawniejszym organizowaniu się były funkcjonariuszy Wojskowych Służb Informacyjnych, którzy pod auspicjami jednego z byłych prezydentów organizują spotkania nie tylko już dyskusyjne. Jeśli rzeczywiście dołożyć do tego rozpętaną w mediach nagonkę na działania ministra obrony oraz kreowanie sztucznego sporu pomiędzy nim a pałacem prezydenckim, to nie sposób nie odnieść wrażenia, iż mamy do czynienia z przygotowywaniem jakiegoś przesilenia. Odwołanie się w tym przypadku do działań marszałka Piłsudskiego jest o tyle tragikomiczne, że w dzisiejszych czasach zapewne przekonywałby on o konieczności wsparcia rządzącej większości. Ale nie można jednak zapominać, że właśnie w czasach III RP grasował na terenie naszego kraju „seryjny samobójca”. Jeśli jednak prawdą są doniesienia, iż owi „towarzysze” zaczynają również próbować swoich wpływów na ordynariat polowy, to obraz ten może być już bardzo niepokojący. Przy założeniu, iż następować będzie dalszy sabotaż w innej grupie społecznej, nie od dzisiaj naznaczonej szeroko rozumianymi powiązaniami rodzinno-ideologicznym, a mianowicie w sądownictwie, wówczas możliwy paraliż państwa jest na wyciągnięcie ręki. Przywiązanym do dawnych układów „armiejcom” wystarczy tylko sygnał, że Polska bezprawiem stoi i twarde kryteria uliczne są możliwe. Trzech tenorów: media – sądownictwo – wojsko mogą stanowić twardą podstawę przesilenia państwowego. Do ich pokonania potrzeba silnego przekonania społecznego, że właśnie oni stanowią zagrożenie dla demokratycznego ładu i państwowości polskiej. I tu pojawia się problem ludzi z kręgosłupem. Bo warto spojrzeć chociażby za granicę…

Dimanche à Orly

W ostatnią niedzielę w nękanej zamachami Francji odbywały się wybory prezydenckie. Ponieważ piszę ten felieton przed ogłoszeniem chociażby cząstkowych czy sondażowych wyników, nie jestem w stanie bezpośrednio się do nich odnieść. Ale warto przyjrzeć się temu, co działo się przed elekcją. Na długo przed wyborami sondażowe szpalty zajmował tandem: Le Pen – Fillon. Zdawało się, że tylko ten ostatni jest w stanie zagrozić pani Marine Le Pen. Lecz dokładne medialne grillowanie Franciszka Fillona doprowadziło do utrącenia go w przedbiegach na rzecz nieokreślonego ideowo Emmanuela Macrona. Dokładnie: nieokreślonego. W rewolucyjnej Francji to, co dziś nazywa się postawą centrystyczną, miało piękne określenie: bagno. Podobny do polskiego skład instytucji wpływów nie mógł przecież pozwolić, by w drugiej turze spotkała się Le Pen z człowiekiem będącym praktykującym katolikiem, mężem jednej żony od wielu już lat i jeszcze dodatkowo zafascynowanym dokonaniami benedyktynów z Solesmes. Lepiej niech biją się pomiędzy sobą zwolenniczka małżeństw homoseksualnych i polityk z partyjnego bagna. Może to da nam do zrozumienia, iż dzisiaj trudno być człowiekiem z jasnym charakterem. Ale tylko tacy ludzie mogą uratować świat. Nie przed Armagedonem. Przed kliką instytucjonalną.

Ks. Jacek Świątek