Cisi bohaterowie
To właśnie z nim jako pierwszym kontaktowała się K. Baranowska, prosząc o informacje na temat maciejowickich dobroczyńców całej jej rodziny. Jednocześnie podzieliła się wspomnieniami swojej mamy, podyktowanymi przez nią w 70 rocznicę pamiętnych wydarzeń. Pani Krystyna przekazała je do publikacji z życzeniem, by mieszkańcy regionu mieli sposobność dowiedzieć się, jak wspaniałych ludzi wydała maciejowicka ziemia. Ludzi, którzy – co podkreślała – „stosowali Boskie przykazania, nie czekając na ziemską zapłatę…”.
To był nasz wojenny chrzest
1 września 1939 r. miał być dla 13-letniej Władzi uroczystym dniem rozpoczęcia nauki w gimnazjum. Nie włożyła jednak nowego mundurka… Wczesnym świtem Niemcy zbombardowali oddalone o ok. 50 km od Ostrowa Wielkopolskiego, gdzie zamieszkiwała rodzina Mochów, Kępno. W następstwie zdarzeń z samego rana ojciec udał się do fabryki „Wagon” po dalsze wytyczne, a córki pomagały mamie pakować jedzenie na drogę. Decyzją dyrekcji rodziny pracowników miały być ewakuowane do Pruszkowa – miejsca funkcjonowania nowego zakładu. Smutek mieszał się z obawami… Na dworcu, gdzie rodzina stawiła się wraz z bagażami, spotkali sąsiadów i znajomych. Stopniowo zajmowali miejsca na drewnianych ławkach w wagonach towarowych, a tematyka prowadzonych rozmów oscylowała wokół bliskiej, jakże niepewnej w obliczu zagrożenia, przyszłości.
Termin odjazdu pociągu był kilkakrotnie zmieniany. W pierwszej kolejności odjeżdżać miały bowiem składy ze zdemontowanymi urządzeniami i wyposażeniem fabryki. Korzystając z opóźnienia, państwo Mochowie wraz z 16-letnią Irenką, jedną z czterech córek, postanowili udać się do domu po bagaże, z zabrania których wcześniej zrezygnowali. „Ogłoszono, że pociąg odjedzie za pół godziny. Zdenerwowane stałyśmy na stopniach wagonu, wyglądając rodziców. Na próżno. Nasz pociąg odjechał, a w nim my trzy: 19-letnia Tosia, ja i 10-letnia Bożenka” – wspominała po latach Władysława. Na szczęście w przedziale jechała z nimi sąsiadka – Maria Sikorska w towarzystwie synów: Stasia i Zygmusia oraz matki. Pocieszała dziewczynki, że mama z Irenką wsiądą do następnego pociągu i na pewno je odnajdą.
Kiedy pociąg zbliżał się do Zielkowic nieopodal Łowicza, niemieckie samoloty zbombardowały znajdującą się w pobliżu prochownię. W. Moch-Baranowska relacjonowała, że spadające na dachy wagonów odłamki bomb potęgowały odgłosy detonacji. „Serce kołatało, jakby chciało wyskoczyć z piersi”. Po zatrzymaniu pociągu pasażerowie zaczęli wyskakiwać z wagonów. Odpychane od drzwi siostry Mochówny opuściły wagon jako ostatnie. „Rozbiegłyśmy się każda w inną stronę, aby jak najszybciej przypaść do ziemi między zagony kartofli. Lecące nisko nad głowami samoloty ostrzeliwały ludzi” – relacjonowała Władzia. Kiedy ustał ryk silników, oczom sióstr ukazał się ogrom tragedii. Na polach leżało wielu zabitych. „Z pokaleczonymi kolanami i rękami, zakurzone, ale na szczęście żywe, wróciłyśmy do wagonu. Taki był nasz wojenny chrzest”.
Wtedy na ich drodze stanął „anioł”
Wieczorem czwartego dnia „naszej drogi przez piekło” – jak mówiła o podróży – pociąg zbliżał się do stacji Łuków. Chwilę później rozpoczęło się bombardowanie miasta. Przerażeni podróżujący ponownie szukali schronienia w polu. „Spadające bomby wybijały fontanny grud ziemi, które spadały, zasypując nasze ciała. Scenerię dopełniała pożoga w okolicach dworca kolejowego, gdzie zapaliły się składowane obok hałdy węgla”. Mochówny odczekały, aż umilknie warkot samolotów. „W drodze do pociągu Tosia otrzepywała płaszcz, który zarzuciła na siebie, leżąc na ziemi. Poprawiała rękaw rozerwany szrapnelem. Niewiele brakowało, aby siostra została ranna” – wspominała Władzia. Widok rozpościerający się przed siostrami łamał serce: trafiony przez bombę wagon, którym podróżowały, wypadł z szyn i zawisł metr nad torami. Wszędzie słychać było też jęki rannych. Tosia, wzorem innych odważnych kobiet, wdrapała się do wagonu, wyrzucając bagaże ich i pani Sikorskiej. Idąc w stronę drogi, mijali poprzewracane furmanki, konie konające w męczarniach, wreszcie porozrzucane ludzkie ciała.
Jeden z napotkanych gospodarzy zabrał siostry i rodzinę pani Marii do swojego domu w Trzebieszowie. W udostępnionej izbie wyścielonej słomą spędziły noc. Następnego dnia na ich drodze stanął „anioł” – jak Władzia określała Józefa Grochowskiego z Maciejowic. Wtajemniczony przez M. Sikorską w ich sytuację, zaoferował rodzinom pobyt w swoim gospodarstwie. Siostry Mochówny zakwaterował u siebie, a rodzinę Sikorskich w domu po drugiej stronie drogi. „Córka pana Józefa naszykowała kolację: ser grubo posypany cukrem i chleb. Pan Grochowski był wdowcem. Mieszkali z nim: 25-letnia Gienia, 19-letni Zygmunt i 16-letni Kostek”. W pamięci Władzi przetrwał obraz domu: parterowego, drewnianego; stajni murowanej krytej dachówką, dającej schronienie dwóm koniom i krowie. „Dom składał się z jednej izby i kuchni. W izbie był piec, w którym piekło się chleb, stół, krzesła, drewniana ławka, kanapa obita ceratą i rozsuwane, wyścielane słomą, łóżko. Spałyśmy w nim: Tosia od ściany, Bożenka w środku i ja z brzegu. W kuchni stały też cebrzyki z wodą, a w rogu – worek z kartoflami, który nocą służył Gieni za podpórkę. Gospodarz z synami spał na stryszku” – opowiadała. W zamian za wikt i opierunek młodsze Mochówny pomagały w domu („obierałyśmy kartofle, smażyłyśmy słoninkę do obiadu, ubijałyśmy masło”), a starsza siostra wychodziła w pole. Gienia opiekowała się nimi najtroskliwiej, jak umiała. W każdą niedzielę zabierała je też do kościoła w Krzesku, który – jak wyjaśniała Władzia po latach – zrobił na nich wielkie wrażenie. „Zwłaszcza figury umieszczone na murach – jakby zapraszały wędrowca do wnętrza świątyni”.
Obiecali, że zabiorą nas do Kraju Rad
W ciągu tych dni siostry nie miały żadnych wieści o rodzicach i Irenie. 17 września, stojąc przy płocie, zauważyły grupę żołnierzy rosyjskich – „w szarych mantylach i z karabinami na sznurkach”. Wojska zajęły wieś. W domu J. Grochowskiego zakwaterowano sześciu oficerów. Władzia zapamiętała trzech z nich: Wanię, Griszę i Bronisława. „Nanieśli słomy na podłogę i spali pokotem na wyciągnięcie ręki obok naszego łóżka. Na stole pod oknem ustawili radiostację, przez którą odbierali rozkazy i nadawali informacje” – opowiadała W. Moch. Mówiła też, że kiedy oficerowie dowiedzieli się od gospodarza, że siostry nie są jego córkami, tylko uchodźcami z Ostrowa Wielkopolskiego, zaczęli traktować je jakby serdeczniej… „Nazywali nas «tri myszyce»”. Pokazywali zdjęcia swoich żon i dzieci, opowiadali o wspaniałym życiu w Związku Radzieckim, w co my, wychowane na propagandzie antyradzieckiej, nie wierzyłyśmy, mówiąc, że w ich kraju dzieci jedzą końskie ścierwo, a dzieci odbiera się rodzicom i oddaje do sierocińca. Śmiali się tylko…”.
28 września żołnierze spakowali radiostację i opuścili wieś. „Wychodząc z domu, przestrzegli gospodarza, że jeśli nie będzie nas dobrze traktował, to się z nim policzą. Nam natomiast obiecali, że wrócą i zabiorą nas do Kraju Rad. Byłyśmy bardziej przerażone tą obietnicą aniżeli gospodarz ich groźbą”.
Za serce, opiekę i bezinteresowną pomoc
Zaczął się październik. Wieczorami w domu państwa Grochowskich gromadzili się krewni i sąsiedzi na modlitwie różańcowej. Młodzi przekomarzali się, snuli różne historie. „Gienia wspominała wojnę 1920 r., m.in. jak to mama ukryła ją przed okrutnymi Moskalami w pokrzywach”. 7 października spadł pierwszy śnieg. Powoli kończyły się prace polowe. Tosia postanowiła, że będą codziennie wychodzić na drogę prowadzącą do Międzyrzeca Podlaskiego. Zatrzymując mężczyzn, siostry pytały, czy znają ich tatę. Dzień po dniu siedziały przy rowie aż do zmierzchu, a każdy ranek witały z nową nadzieją, że Pan Bóg zlituje się nad nimi i pozwoli im wrócić do domu. Wkrótce ich modlitwy miały być wysłuchane. W jednym z napotkanych mężczyzn najstarsza Mochówna rozpoznała bowiem kolegę ojca. Zapisawszy miejsce pobytu sióstr, obiecał natychmiast po powrocie zawiadomić ich rodziców.
15 października M. Sikorska poinformowała dziewczyny, że skoro ruszyły pociągi, wraz z rodziną wraca do domu. Siostrom nie trzeba było dwa razy powtarzać… Oznajmiły Gieni, że wyjeżdżają. Podarowały jej też trzy metry białego płótna, w zamian otrzymały utkany przez nią na krosnach worek, do którego mogły spakować swoje bagaże. Na drogę zostały wyposażone w chleb i krajankę białego sera. „Długo żegnałyśmy się z rodziną Grochowskich. Pan Józef zaprzągł konie do furmanki, odwiózł nas do Siedlec i odprowadził na pociąg jadący do Łodzi. Po raz ostatni podziękowałyśmy mu za okazane serce, opiekę i bezinteresowną pomoc” – wspominała Władzia.
Po dotarciu do Łodzi siostry wraz z rodziną Sikorskich wynajęły pokój na nocleg. Następnego dnia, chcąc dowiedzieć się, kiedy ruszą pociągi dla ludności, udały się na dworzec. Obserwując z ulicy perony, dostrzegły ojca przechodzącego z rowerem przez tory. Radości i łzom wzruszenia nie było końca… „Ja i Bożenka trzymałyśmy tatę za ręce. Tosi został rower do prowadzenia. Po drodze tata opowiadał nam, że znajomy, którego spotkałyśmy w Maciejowicach, poinformował go, gdzie przebywamy. 15 października udał się pociągiem do Siedlec, a dalej – rowerem – do Maciejowic. Kiedy odszukał dom pana Józefa, dowiedział się do Gieni, że rano gospodarz odwiózł nas do Siedlec. W drodze powrotnej tata spotkał pana Grochowskiego i dziękował mu serdecznie za opiekę nad nami. Następnego dnia porannym pociągiem wyruszyliśmy do domu, gdzie czekała na nas kochana mama i siostra Irenka”.
By pamięć o rodzinie nie zaginęła
Szczęśliwy powrót na łono rodziny nie oznaczał jednak końca traumatycznych przeżyć, jakie zrodziła wojna. Wkrótce Mochowie zostali pozbawieni domu, który zajęła niemiecka rodzina. Ojciec, powstaniec wielkopolski, został przez niemiecką dyrekcję pozbawiony pracy i musiał ukrywać się przed prześladowaniami. Władzia trafiła na roboty do Niemiec, gdzie na ciężką pracę w fabryce zbrojeniowej nakładała się troska o losy bliskich i niepewność, co przyniesie kolejny dzień. „Po moim powrocie okazało się, że nasz dom zajął ważny ubek wraz ze swoją rodziną. Tosia, która podczas wojny działała w konspiracji, w obawie przed aresztowaniem wyjechała z mężem do Wrocławia. Wkrótce do nich dołączyliśmy i Boże Narodzenie 1945 r. spędziliśmy ubogo, ale już razem. Od tamtej pory Wrocław stał się naszym rodzinnym gniazdem. Tu rodziły się nasze dzieci, wnuki i prawnuki. Tutaj też są groby naszych bliskich” – podsumowała swoją opowieść.
Dyktując córce wojenne wspomnienia, pani Władysława chciała uczynić zadość pragnieniu serca, by pamięć o bohaterskim czynie rodziny z Maciejowic – „cichych bohaterach tych ziem” – nie zaginęła.
AW