Żeby było, jak było
To oni tacy nowocześni, bogaci, a w niedziele mają zamknięte sklepy? I nie zbankrutuje gospodarka? Nie buntują się przeciwko tak oczywistemu ograniczeniu wolności?...
Kiedy przed kilkoma miesiącami nieśmiało zaczęto w Polsce mówić o zakazie handlu w niedziele, posypała się lawina protestów i argumentów. Gospodarka padnie! Parę tysięcy ludzi straci pracę! A w ogóle to jest straszny gwałt na wolności! Przebrzydłe pisiory znów mieszają… Z trudem przebijały się argumenty NSZZ „Solidarność” – odwołujące się do zwyczajnej, ludzkiej empatii – że przez to, iż handel działa w niedziele, dziesiątki tysięcy osób nie mają szans na odpoczynek, spędzenie przynajmniej jednego dnia tygodnia w gronie rodzinnym. Podobnie jak tłumaczenie, że jeśli ktoś musiał kupić karton mleka, ciuchy, ewentualnie pralkę czy lodówkę w niedzielę, może to samo zrobić w piątek czy sobotę – tym bardziej, że centra handlowe czynne są do późnych godzin wieczornych.
Lamentom nie było końca.
O ile na początku dyskusji dało się zauważyć determinację rządzących, by zmierzyć się z trudnym tematem, to dziś już cała para poszła w gwizdek. Jak dowiedziała się w poniedziałek „Rzeczpospolita”, solidarnościowy projekt ma małe szanse na realizację. W zamian za to w sejmowych kuluarach mówi się o rozwiązaniu, które miałoby zadowolić wszystkich, tj. handlowców, pracodawców, pracowników i konsumentów: czas pracy sklepów w niedziele miałby zostać skrócony do godziny 13.00. Z ograniczenia byłyby wyłączone apteki i stacje benzynowe.
Cóż, jak to w życiu bywa, najprawdopodobniej z pomysłu nie będzie zadowolony… nikt. Nie będą kontenci pracodawcy, właściciele galerii – bo jaki sens ma otwieranie ich na tak krótki czas? Pracownicy – bo dojazd do pracy na trzy godziny nie ma sensu (jak to rozliczać?). A najbardziej potencjalni konsumenci (z których wielu nadrabia zaległości senne z tygodnia) – godzina pierwsza po południu to zdecydowanie za wcześnie na wyprawę, zbyt mało jest też czasu, by wypić kawę w „starbusiu” i poszperać tu i ówdzie.
Czyli mamy do czynienia z klasycznym syndromem żaby, która w znanym dowcipie stoi w miejscu, ponieważ jest piękna i mądra i nie wie, do której z rzeczonych grup się przyłączyć. Decydenci wszystkim chcieliby się przypodobać. Zjeść ciastko i mieć ciastko. Rzecz jasna, opozycja, która już deklaruje pełne poparcie dla stanu sprzed projektu, opowiadając się za tym, żeby „było, jak było” (zresztą, jak w każdej innej dziedzinie swojej parlamentarnej i pozaparlamentarnej aktywności), będzie na tym ugrywać kolejne punkty. Zaś zachodnie koncerny i właściciele centrów handlowych (jak również lobbujący za nimi politycy) śmieją się do rozpuku z durnych Polaczków, którym wciska się gorszej jakości towary (po cenach wyższych niż np. za Odrą), faszeruje chińszczyzną okraszoną metkami znanych marek, karmi święcącymi w nocy kiełbaso- i jogurtopodobnymi produktami, w zamian nie dając nic traktowanemu jak kolonia krajowi, tj. nie płacąc podatków dzięki opracowanym do perfekcji i sprawdzonym mechanizmom wykazywania ciągłych strat.
Najsmutniejsze jest to, iż dyskutując na temat wolnej niedzieli i oburzając się na wszelkie próby „ograniczania wolności”, jakaś część społeczeństwa – w przeważającej mierze deklarującego przywiązanie do zasad chrześcijańskich – jakby nie zauważała, że nadal obowiązuje trzecie przykazanie Dekalogu i przykazanie miłości, nakazujące „miłować bliźniego jak siebie samego”. Cytując klasyka: pomroczność jasna. A to już nie jest śmieszne.
Ks. Paweł Siedlanowski