Historia
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Oczyścić pamięć

Dewizą zakonu jest „veritas” - prawda. Złamani w zakonie też byli. Przyznanie się do tego jest oczyszczeniem pamięci środowiska zakonnego - podkreśla o. Józef Puciłowski, uznany historyk, autor książki „Portrety imienne i bezimienne. Polscy dominikanie a bezpieka 1945-1989”.

Publikacja stanowi próbę rozliczenia postaw zakonnych współbraci wobec komunizmu. To obraz zakonników, którzy okazali się niezłomni, ale także tych, których złamano lub obietnicą korzyści skłoniono do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. O. Puciłowski dokonuje rozrachunku z przeszłością, ujawniając nie tylko to, który z zakonników uległ pokusie współpracy, ale również opisując okoliczności takiej decyzji i rozpatrując rozmaite motywacje. „Wypowiadanie się o wydarzeniach tamtych lat jest zadaniem niezwykle ważnym, ale jednocześnie niełatwym.

Ważnym – gdyż rozliczanie z przeszłością stanowi istotny element działalności każdej instytucji aktywnej w okresie komunizmu, a więc i Kościoła, i zakonu w Kościele. Było też zadaniem niełatwym , zważywszy na konsekwencje: odbiór prezentowanych kwestii przez współbraci, żyjących i pamiętających tamte czasy. Dla jednych, zdecydowanej większości, przypomnienie ich postaw może być powodem do zasłużonej dumy: nie dali się wciągnąć w grę reżyserowaną przez tajne służby PRL. Dla drugich – niewątpliwej mniejszości (zwłaszcza osób żyjących) – spotkanie ze swoją fotografią, przechowywaną w kartotekach IPN – fotografią tajnego współpracownika – winno być inspiracją do pokuty, a przynajmniej przemyślenia czasu, który jest im jeszcze dany, by czynić dobro przez posługę kapłańską” – czytamy we wstępie.

 

Bezpieka pachnąca „Przemysławką”

Kościół, a więc i zakony szybko znalazły się w sferze zainteresowania władzy ludowej. – Bezpieka wiedziała, jak werbować i gdzie uderzać. Mówi się o łapaniu na skandale, ale były też prostsze metody. Dzięki sieci współpracowników i podsłuchom wiedziano, komu czego brakuje – zaznacza dominikanin. – Młodzi kapłani po niższych seminariach duchownych byli wysyłani, co było sprytnym posunięciem bezpieki, do szkół dla pracujących, by zrobić obowiązkową maturę. Tam nagle spotykali miłych, światłych ludzi, pachnących „Przemysławką”, wodą po goleniu, której nie było w klasztorze. A esbek miał i dał temu młodemu człowiekowi. Chodziło o coś zwykłego, normalnego, dezodorant albo czekoladę, czego ten człowiek nie dostawał w klasztorze – opowiada o. J. Puciłowski. Przyszłych tajnych współpracowników werbowano podczas wyjazdów, wycieczek, a nawet przy okazji odwiedzin u rodziców. – Z podsłuchanej rozmowy telefonicznej dowiadywano się np., że jakiś zakonnik jest chory. Dostawał więc potrzebne leki, bo były i takie przypadki, że przełożeni nie dawali braciom zalecanych przez lekarzy medykamentów – wspomina dominikanin. – Tyle że Służba Bezpieczeństwa nie dawała nic za darmo. Dla niej wszystkie informacje, nawet z pozoru błahe, były bardzo istotne, bo z nich wyciągano wnioski: kto z kim się kłóci, kto komu czegoś odmówił, dlaczego ten ma pieniądze, a tamten nie ma. Kto chce być przeniesiony, a prowincjał zakonu się nie zgadza. Były przypadki, że ówczesny prowincjał był bardzo spolegliwy wobec władz, spełniał prośby. Z kolei jeden z biskupów współpracował z esbekami, bo zależało mu na tym, żeby jakiegoś księdza przenieść z diecezji. Wydawanie książek też odbywało się za „porozumieniem” – opisuje duchowny. Pod lupę brano też tych, którzy w czasie komuny wyjeżdżali na studia, stypendia czy robić doktoraty w Rzymie, Paryżu, Niemczech. – Po powrocie takim duchownym zaczynano się „opiekować”, obiecując, że wyjedzie po raz drugi, jak coś powie – zdradza o. Puciłowski.

Polskim specjalnym służbom komunistycznym zależało, by wraz z uzyskiwaniem informacji o Kościele – w tym i zakonach – dyskredytować kapłanów mających rzeczywisty wpływ na rządy w diecezji czy właśnie w zakonie. Księża – diecezjalni czy zakonni – odgrywali też zasadniczą rolę w kształtowaniu postaw świeckich członków Kościoła.

– Mogę jedynie powiedzieć o dominikanach, że wyszliśmy z tej walki obronną ręką. Może nie tyle w tym naszej ludzkiej zasługi, co obronił nas demokratyczny ustrój. Służbom nie opłacało się inwestować w prowincjała, który kieruje zakonem tylko kilka lat – zauważa duchowny.

 

Ojcowie Krąpiec, Hejmo i inni…

Sprawa oczyszczenia dominikanów wydaje się o tyle istotna, że w ostatnich latach kilku członków tego zakonu okazało się głośnymi współpracownikami SB. Mowa o słynnych sprawach ojców Mieczysława Krąpca oraz Konrada Hejmy. Obydwaj uznani i przez lata cieszący się wielkim poważaniem zakonnicy, okazali się skrywać mroczną przeszłość. W książce „Portrety imienne i bezimienne” o. Puciłowski opisuje nie tylko charakter współpracy tych dwóch ojców, ale także i wielu innych, dając szansę współbraciom na to, by ci stanęli w prawdzie.

Dlaczego w książce padają tylko te dwa nazwiska, a w innych przypadkach podane są tylko pseudonimy? – Krąpca i Hejmo wcześniej ujawnili inni. Każdy z nich z innych powodów rozpoczął współpracę. Na usprawiedliwienie o. Hejmo można powiedzieć, że ma trudny charakter. O. Krąpiec, wybitny naukowiec, miał traumatyczną przeszłość. Był świadkiem rzezi wołyńskiej – wyjaśnia dominikanin. – Jeszcze za prowincjała o. Macieja Zięby powołano komisję do zbadania teczek, której przewodniczyłem. Raport z pseudonimami tajnych współpracowników rozesłaliśmy do wszystkich klasztorów. Prosiliśmy o to, by ci, którzy uwikłali się we współpracę, przyznali się do tego. Nie zgłosił się nikt! Dziś żyją jeszcze cztery osoby z tego grona. Są to ludzie wiekowi, schorowani, niech odejdą w spokoju. Myślę, że sama książka jest dla nich niepokojem, ale ja nie pisałem jej przeciwko nim. Przeprowadzałem badania za zgodą prowincjała. Robiłem, co mogłem, naprawdę byłem i jestem dyskretny – podkreśla o. Puciłowski. – Jeśli jednak mówimy o kondycji moralnej całego zakonu w latach 1945-1989, należy wyraźnie podkreślić, że był on niezłomny, świadczy o tym choćby niewielka liczbowo grupa tajnych współpracowników – podkreśla dominikanin.

 

W hołdzie dla niezłomnych postaw

W książce więcej miejsca niż współpracownikom Służby Bezpieczeństwa o. Puciłowski poświęca historiom duchownych, których nie udało się zwerbować, a ich niezłomną postawę bezpieka opisywała w dokumentach gromadzonych w stosach teczek. – Niech ta lista – zapewne niepełna – będzie hołdem dla postawy polskich dominikanów, którzy w czasach zakłamania nie tylko potrafili zachować swą godność, ale stali się ostoją przede wszystkim dla swoich braci, a potem dla niezliczonej rzeszy osób świeckich, którzy się na nich nigdy nie zawiedli – zaznacza duchowny.

Jedną z takich postaci był o. Jan Andrzej Kłoczowski, który w latach 70 i 80 prowadził aktywną pracę duszpasterską wśród studentów i opozycji demokratycznej. W „kwestionariuszu osoby rozpracowywanej – sprawdzanej” z lipca 1981 r. napisano o nim: „uparty i konkretny, błyskotliwy, inteligentny, odważny w wystąpieniach, dobry psycholog, zjednujący szybką sympatię”. – Służby bezpieczeństwa na początku 1974 r. doszły do wniosku, że „kościół dominikanów jest ośrodkiem najbardziej aktywnym. Tu sprawdzane są innowacje: msze bitowe, konferencje świeckich w kościele, spotkania z obcokrajowcami, a także rekolekcje dla niewierzących”, co było, dodajmy, szczególną zasługą o. Tomasza Pawłowskiego. A działający obok niego – najpierw wraz z nim, a potem sam – „Kłocz” był nie tylko pod lupą, ale podlegał stałej inwigilacji tajnych współpracowników rekrutujących się spośród świeckich. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że na wszystkich spotkaniach, razem z Mszą św. o 7.00, był obecny TW, meldujący potem o wszystkim funkcjonariuszom SB: o liczbie uczestników, ewentualnych głosach wiernych, a zwłaszcza treści modlitwy wiernych – opowiada o. Puciłowski. – O. Kłoczowski ostrożnie mówił, co myślał, i to budziło nieprawdopodobny szacunek ze strony studentów. Był internowany w czasie stanu wojennego. Na prośbę kardynała Franciszka Macharskiego został wypuszczony. Był stale inwigilowany, nękany, śledzony. Jak po latach wiadomo – bezskutecznie – zaznacza dominikanin.

O. Puciłowski wspomina też pewnego brata – staruszka. – Za każdym razem, kiedy był wzywany na przesłuchanie, kładł na stole dowód osobisty i zaczynał się modlić. Protokół z przesłuchania zawierał tylko kilka zdań: „Figurant przyszedł, zaczął odmawiać różaniec. Po dwóch godzinach go wypuściłem.” Nie powiedział ani słowa, nic z niego nie wyciągnęli – przyznaje duchowny.

 

Poznać prawdę

O. Puciłowski nie ma wątpliwości, że oczyszczenie pamięci dominikańskiego zakonu stanowi warunek konieczny, by nie zniweczyć tych zasad, które przyświecały zakonnikom od wieków i przyświecają zresztą nadal kolejnym pokoleniom przywdziewającym biały habit. Prawda – prędzej lub później – ujrzy światło dzienne więc, pisze dominikanin, jeśli Polska ma się dowiedzieć o współpracy niektórych dominikanów z SB – powinna poznać tę prawdę od nich samych. To jedyna możliwość, by dobrze przejść czas próby, prowadzący do oczyszczenia.

HAH