Komentarze
Bez emocji

Bez emocji

Lubię cmentarze. Naprawdę. Zwłaszcza te listopadowe. Z drzewami, z których spadają tony kolorowych liści - zmora porządkujących groby. Ale cmentarze bez drzew - jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi - tracą życie. I ten ton zadumy, który nakazuje zatrzymać się, powspominać, pomyśleć. Być.

Kiedyś nie biegaliśmy tak często jak dziś na mogiły. Może mniej było umarłych. Albo może tak się uważało, że żywi mają być z żywymi, a z umarłymi umarli. W zasadzie odwiedzało się cmentarz raz w roku - na Wszystkich Świętych właśnie. A że jesienie były mniej przyjazne niż teraz, był też 1 listopada prezentacją świeżo nabytych futer czy kożuchów. Ale też serdecznych, nie tylko rodzinnych spotkań, w których smutek z powodu śmierci bliskich („za wcześnie umarł, za wcześnie”) przeplatał się z radością rozmawiających („Bogu dziękować, my jeszcze żyjemy”). Niezmiennie dziecięcą wręcz radość wywołuje we mnie rzadko dziś spotykany widok śnieguliczek na grobach. Tych białych kulek, w poszukiwaniu których człowiek zelówki u butów zdzierał i życiową zaradność szlifował. Trzeba było zerwać je nie za szybko, żeby nie powiędły do czasu ułożenia ich na grobie, i nie za późno, żeby nie były jeszcze na krzaku przetrzebione.

Podobnie zresztą, jak granatowe marcinki, które rosły na opuszczonym pod lasem siedlisku.

Ale najwięcej radości, bo i najwięcej zachodu, wnosiły produkowane domowym sposobem przez cały październik kwiatki z bibuły. Tej karbowanej i tej wyprasowanej, gładkiej. Najlepiej w stonowanych kolorach. A właściwie broń Boże w innych, bo na cmentarz przecież. Bywało – zeszły się sąsiadki, nowe trendy w kwestii kwiatkowego rękodzieła między sobą przyjaźnie wymieniły, zasłyszanymi historiami się podzieliły. Ma się rozumieć – tymi cmentarnymi, mogilnymi, z morałem…

A mogiłkę trzeba było po całym roku ogarnąć, kształt kopczykowi przywrócić, uklepać, może ziemi nawet trochę dowieźć, jak się przez lato zapadła. A potem świerczyną w rozmaity przecież sposób zdobytą najstaranniej obłożyć, wspomnianych bibułkowych kwiatków w nią nawtykać, krzyż ze śnieguliczek na samiuteńkim środeczku ułożyć. A w nogach tę świeczkę bez daszka, bez osłony, co ją jak na złość listopadowy wiatr zdmuchiwał, deszcz zalewał albo i śnieżna zadymka poniewierała, spróbować jakoś zapalić.

Właśnie słucham dyskusji o braku terenów na nowe pochówki. O tym, że powszechne kremacje czy ogrody pamięci – takie miejsca, gdzie byłyby rozsypywane prochy zmarłych – są w stanie rozwiązać problem. Kto wie, może nieodległa to przyszłość. Ludzie mają coraz mniej czasu na opiekowanie się grobami, porozrzucane po całym świecie rodziny niekoniecznie przywiązują do tego wagę. Może zamienimy mogiły na ekonomicznie opłacalne tabliczki. Może wyrażenie: zapalić komuś świeczkę na grobie będzie jedynie mało czytelną metaforą. Może wypadnie pocieszyć się myślą, że do zadumy pozostały nam tylko Powązki. Może akurat tak będzie. Ale wcale nie musi.

– Dorośniesz – powiedziała moja babcia, kiedy przed laty zdradziłam jej, jak bardzo boję się cmentarzy. Powiedziała tak po prostu, bez żadnych emocji. Jak mówi się o czymś naturalnym, zwyczajnym, oczywistym. O składowej życia. Nieuniknionej

Anna Wolańska