Nieważny
A przecież nawet Herod w swojej fanatycznej zawiści nie pomyślał o nim w pierwszym przypływie knowań nad zagładą. I jeszcze musiał matematycznie obliczać czas Narodzenia z dokładnością do dwóch lat. Dla niego, dla rzymskich władców, greckich myślicieli, babilońskich magów, nomadzkich plemion i dla samego Izraela pole pod Betlejem to była ziemia nieważna. I Narodzone też było nieważne. A może… boję się pociągnąć tę myśl… czy tylko było… a może nadal jest? Zdrapuję więc złoto, miraż teologicznej poprawności i uciszacz sumienia. Muszę dotrzeć do samego rdzenia jak najbardziej żywego ludzkiego ciała, wyczuć puls krwi, tętno serca, spazm oddechu, łapczywość uczucia, błysk myśli choćby w powijakach… Czy uda mi się zdrapać złoto?
Bo nie do końca wiem, jak wyłuskać Człowieka spod zwałów złota. Znam definicje, umiem określać skład chemiczny i matematycznie przeprowadzać eksperymenty biologiczne. Myśli wytresowane w teologicznych formułach, wsparte o fundamenty filozofii, socjologicznie uzasadnione przemyślenia – całe to instrumentarium sypie się w proch, gdy chcę dotknąć żywego ciała i prostej egzystencji. Najprościej byłoby, stojąc przed Człowiekiem, po prostu poprosić: „Powiedz mi swoją historię!” „Powiedz!” – od tego zaczyna się poznawanie. Na początku bowiem było Słowo – nośnik styku obiektywnego z subiektywnym. Zetknięcie dwóch światów razem stanowiących znak nieskończoności. Pojawia się często we mnie pytanie: Czemuż imię Słowa wybrał, by światu się nim przedstawić? Za tamtych czasów mity ładniejsze i przyjemniejsze były dla ucha i rozumu. A jednak Słowo… Być może właśnie w ten sposób ukazać chciał potem naszą egzystencję, ludzkie życie krwią i myślą pulsujące. Skrawek materii napełniony tchnieniem życia, nad którym jedynym pochylił się z troską, by przez ludzkie serce docierać do świata. Złoto trzeba zedrzeć, by ten zamysł zobaczyć. Człowiek, jedyne stworzenie, którego On chciał, którego nie uczynił dla własnej chwały czy interesu, jeno tylko po to, by istniało. Swoista brama nieba, przez którą świat może wejść w nieskończoność i przez którą nieskończoność może wypływać na świat. Słowo – dwie części monety, awers pełen materii i rewers niebiańsko uczyniony. Drugie imię człowieczeństwa. Lecz o jednym jeszcze pamiętać trzeba. Gdy słowo wypowiadasz, wcześniej czy później usłyszysz echo – odbicie słowa i zwierciadło wnętrza. Czy Słowo ma swoje Echo? Tak, jest nim Prawda. Ona jest także echem Człowieczeństwa. Bez prawdy człowieczeństwo nie istnieje. My często tworzymy karykatury – ideologie, które w kawałki dzielą Prawdę-Człowieczeństwo i tworzą potwory, dziwolągi i maszkary, miast kontemplować to, co w Łonie Ojca się poczęło. Tylko Słowo-Prawda-Człowieczeństwo jest naszą miarą.
Gniewu dzień
Złoto trzeba zedrzeć. Umililiśmy sobie czas Narodzenia. Nie dlatego, żeśmy nie byli w stanie pojąć zamysłu Słowa, lecz dlatego, że w Nie-Prawdzie nam dobrze. Stworzyliśmy z tego Słowa naszą ideologię, co każde nasze świństwo tłumaczy. A zwłaszcza uzłocenie Prawdy na nasz obraz i podobieństwo. Zabiliśmy dechami ową bramę w nas, co wieczność w obie strony prowadziła. Na niej wyrysowaliśmy obraz naszej Bestii, domowo wyhodowanej. Bo jak zrozumieć, że szalbierz o uczciwości peany układa? Jak zrozumieć, gdy widzisz złodzieja w szatę niewinności udrapowanego? Jak pojąć, że zboczeniec o niepokalaności gada jak płyta gramofonowa? Jak pojąć wygodę mieszkanka i papuci ułożonego żywota, gdy ponoć Ono nie ma gdzie głowy skłonić? Jak tłumaczyć, gdy z Boga ideę zrobiliśmy, dowolnie obrabianą? Jak wytłumaczyć, gdy Prawdę w mniemania obróciliśmy? Złoto drzeć trzeba, choćby spod niego z ciała żywego krew trysnąć miała. Krew zawsze jest bez światłocienia. Choćbyśmy kolędami chcieli ukołysać Słowo, to jednak ciszę naszą wymuskaną przetnie wcześniej czy później jak sztylet naostrzony płacz Prawdy. To nie łkanie dziecięcia z zimna tulącego się do matki. To łkanie Prawdy nad naszym losem. Losem ludzi, którzy Nie-Prawdzie rękę podali, jak cieplutką dłoń współmiłośnikowi. Dzień Betlejem to dzień sądu, gniewu i odpłaty. Nie trzeba czekać na koniec czasów. On się tam już dokonał. Gdy Prawdziwy Człowiek pojawił się wśród nas. Teraz wiem, czemu Jan nie czuł się godny odwiązać rzemienia u Jego obuwia. W jednej chwili dokonał doskonałego osądu nas, którzy żyjemy w cieniu dwóch tysięcy lat od tamtego czasu. Spojrzenia Dziecięcia nie może wytrzymać żaden piewca konszachtów z Nie-Prawdą. W oczach Prawdziwego Człowieka ponownie przebiła wieczność.
Zdradzone dzieciństwo
A jednak ciągle jest Nieważny. Upudrowane złotem, sloganami i metaforami Dziecię spychane jest na bok, by nie szkodziło swoim wzrokiem. Jak pupilki – zwierzaczki gładzimy po główkach nasze świństwa, ideologie i tłumaczenia nasączone teologiczno-filozoficznym sosem. Czujemy się dobrze w tym, co uczyniliśmy. I mimo tamtego Betlejem nadal zabijamy dechami bramę niebios, malując na niej wizerunek naszej Bestii. Zdradzone dzieciństwo Słowa-Prawdy-Człowieczeństwa. I ciągle składamy sobie życzenia, by było tak, jak dotąd. Obliczamy na Herodowy wzór lata, które upłynęły od Dnia Narodzin, skrzymy się w złocie jak cezar oczekujący władztwa nad całym światem, układamy horoskopy własnych mrzonek i łańcuchy wzorowe w ideologicznym widzie. Prawda ciągle łka na polu za miastem. Bóg wspominający Dzień Stworzenia.
Ks. Jacek Świątek