Z głębokości!
Dziś mówienie o demonach jest passé. Mamy do dyspozycji szereg zwrotów medycznych, przy pomocy których dość precyzyjnie da się opisać stan człowieka, nazwać chorobę, określić procedurę leczenia. Można się zastanawiać, czy Ewagriusz z Pontu, pisząc o „demonie południa”, miał na myśli pospolitą, znaną nam dziś doskonale depresję (ponoć antydepresanty to najczęściej wybierane w aptekach leki)? Nie znając podstaw wiedzy medycznej, próbował w obrazowy sposób określić jej symptomy? Trudno powiedzieć. Wydaje się jednak, że chodzi o coś innego, bardziej skomplikowanego, głębszego.
O coś, co nas równie często „dopada” (najczęściej) w „południe życia” – w momencie, gdy wydaje się być ono stabilne, na pozór spokojne, gdy – jak to się mówi – „wiadomo już, o co w nim chodzi”, ale jeszcze nie widać kresu. Czasem przychodzi wraz z kalendarzową „czterdziestką”, czasem „pięćdziesiątką”. Nagle, znienacka wpada się głęboką, czarną dziurę! Żadnej pociechy. Żadnej perspektywy! Tylko niechęć, znużenie, apatia, wyczerpanie, przygnębienie, smutek, brak zainteresowania czymkolwiek, przeplatające się z jałową szarpaniną, wewnętrzne ścieranie się zmysłów, gra sprzeczności. Jedno wielkie NIC!… Ojcowie Kościoła takiemu stanowi ducha przypisali nazwę acedia.
Spętana dusza
Ewagriusz z Pontu pisał do mnichów: „Kto ulega acedii, nienawidzi tego, co jest, pożąda zaś tego, czego nie ma”. Dokonuje się jakby bolesne rozpięcie pomiędzy przeszłością i przyszłością. Nagle w życiu zaczyna się robić koszmarnie ciasno! Chciałoby się gdzieś uciec, ale każda próba jeszcze bardziej pogłębia apatię. „Im bardziej pożądliwość ściąga mnicha na dół, tym bardziej też nienawiść wypędza go z celi” – dodaje mnich. ...
Ks. Paweł Siedlanowski