Między postem-karnawałem
Że można się z tego pośmiać? Jak ktoś lubi. Ale na wszelki wypadek… Jak było, a może ciągle jeszcze - jest?
Wigilia
– Wstawaj. Wstawaj – wypowiedziane szeptem, ale stanowcze słowa matki nie dopuszczały sprzeciwu. Wiadomo – Wigilia. Nie ma co ryzykować. Jaki wigilijny dzień, taki cały rok. A śpiochem być – wstydliwa sprawa. I w ogóle trzeba się skręcać jak w ukropie, żeby na opinię pracowitej zasłużyć. Każdy wie, że wśród sąsiadów nic się nie ukryje. Osądzą nie tylko tego, kto w Wigilię będzie się ociągał, ale i tego, kto w pierwszy dzień świąt w gości gdzieś sobie pójdzie. Albo tańcował będzie. Taniec od drugiego dnia dopiero dozwolony jest. A pierwszy dzień na rozmowy. Dla rodziny. Bo normalnie to czasu na to mało.
– Wstawaj i się do Szymanów kopnij, żebyś tam pierwsza była. Krowa u nich cielna, niech jałówkę mają – przynagla kobieta.
Sceptyczny mąż ma nieco inne zdanie.
– Ja bym jej nie wysyłał. Poleci baba i dziurawe szczęście na cały rok zaniesie – wyraża swoją opinię.
A wszystko spokojniutko. Bo nie tylko kłócić się, ale i przemawiać albo rozprawiać podniesionym głosem w dzień Wigilii nie wolno. To wszystko samo przyjdzie, nie ma co jeszcze złym zwyczajom pomagać.
– I pogodę, pamiętaj, trzeba będzie zapisać – przypomina matka. – Całe 12 dni. – Jutro styczeń, potem luty, marzec… Aż do samych Trzech Króli. Niby że radio też mówi, ale nie na cały rok. No i co oni tam wiedzą. Dzisiaj tak, jutro siak zmieniają.
Wigilijny uwijańtus ma się ku końcowi, kiedy dzień się w noc zaczyna przemieniać. Jeszcze tylko ostatnie poprawki i można do stołu zasiadać.
– Jak ty zamiatasz?! Pod komin, pod komin, nie do drzwi. Toć sobie wszystkich kawalerów wymieciesz. A i garnków dopilnuj – niech się tam woda darmo nie bulgoce, bo ci się te kawalery wszystkie, co do jednego wygotują.
Sylwester
– No, popatrz, pani, wóz gdzieś dzisiejszej nocy nam z klepiska przepadł – o tym, bądź co bądź, niecodziennym wydarzeniu Szczepan poinformował swoją małżonkę ze stoickim spokojem. Było dobrze po szóstej, świat się ociężale – jak to po sylwestrze – budził, choć światła we wszystkich prawie już domach pozapalane były.
– Ale jak to: nam przepadł?
– Ba, żebym ja wiedział jak – podrapał się w głowę gospodarz. Znów powlókł się do stodoły, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Na środku klepiska stanął, na wszystkie się strony świata rozejrzał, a wozu jak nie było, tak nie ma. No to wyszedł zdesperowany na podwórko i kaszkiet z głowy siwiejącej zdjąwszy, w zamyśleniu się po jej czubku drapał. Żeby tak wóz ze stodółki wynieść, a Azor na to nic? To musowo ktoś znajomy był. Podniósł Szczepan głowę, żeby na swój los się niebu samemu poskarżyć i wtedy… Na dachu stodółki coś w porannej ciemnicy zamajaczyło.
– Kobieto – zawołał, żeby się radosną nowiną podzielić. – Czy ty, kobieto, to co i ja widzisz? – Wyjrzała spod parnika zakutana głowa i za wzrokiem gospodarza poszła. – Nasza furmanka?! – świdrujący głos poszybował gdzieś aż, hen, w przestworza. – Nasza – przekonywała sama siebie. – Ki diabeł i po co?
Gwałtowne uderzenie ręką w okolice uda nagłe oświecenie zwiastuje.
– Wigilia Nowego Roku przecie wczoraj była. To już furtek im mało, żeby powynosić?!
– Jak to, pani, będzie teraz zdjąć? – praktycznie zauważył Szczepan.
– Ani mi się waż – zarządziła. – Nowy Rok jest, święto, i żadnego zdejmowania nie będzie. Cała wieś niech widzi, jak naszą córkę uhonorowały, jak się poświęciły – zdawała się być coraz bardziej zadowolona. – Furtki wynosić – i na dach wynosiły, ale żeby furmankę… Sprytne te Joasi adoratory.
– Niech bym ja ich tylko wynalazł…
– Same się wynajdą. Zobaczysz, że jutro-pojutrze przyjdą. Niby że to – chi-chi-chi-chi – po sąsiedzku pomóc. A i tak dobrze wiadomo, że o przepytki i o Joasię idzie.
Zapusty
– Znowu ta Balula tu lezie – babka Janina najwyraźniej nie była zadowolona. Siedziała na swoim łóżku na wprost okna i komentowała wszystko, co się za szybą działo.
– A jak żeście zobaczyli, skoro okna kawał ogacony?
– Może mam kwiat paproci, że i przez ogatę widzę.
– Tylko jej nie dokuczajcie – prosi synowa. – Biedzie nie należy urągać.
– A gdzieś ty tu urąganie widziała? Tylko mówię, że znowu cały piec zabierze, a dopiero co bielone.
Drzwi do sieni przyjaźnie zaskrzypiały i dało się słyszeć obtupywanie i omiatanie butów.
– Niech już prędzej wchodzi, bo na amen wystudzi. A węgla darmo nie dają – pogania babka ubraną w za duży waciak drobną kobiecinę. – I się do pieca za mocno nie przytyka, bo znowu glinkę obetrze.
– Palić mają czym, dym dziś u nich tak krótko jakoś leciał? – przyjaźnie zagaduje gospodyni.
– Mają, mają – waciak dyskretnie przysuwa się do stojącej pod piecem ławy. – Mieć mamy, ale tak do was sobie przyszłam po sąsiedzku. Pogadać. Może się czego dowiem, może i wy się dowiecie.
– Znaczy w sklepie była? Coś nowego wie?
– Wiedzieć wie, ale nie ma co po próżnicy gadać. Plotek na zapas robić.
– Nie ma, to nie ma – bez entuzjazmu zgadza się gospodyni i talerz z plackami przysuwa. – Se weźmie.
– Jak biją, to uciekaj, jak dają, to bierz – pojednawczym tonem wygłasza zasłyszaną gdzieś maksymę sąsiadka. – Dwa daj od razu, żebyś koło mnie chodzić nie musiała.
Cisza. Na patelni skwierczą kolejne racuchy. W całym pomieszczeniu unosi się mdły zapach pomieszanej ze smalcem wanilii.
– Dobre – chwali poczęstowana. – Na mleku? I pewnie z jajkiem jeszcze.
– No – chwali się kucharka. – Z cukrem waniliowym.
– A czego tak bogato, jak we dworze jakim?
– To nie wie, że dziś zapusty?
– O, Boziuniu kochany, całkiem zapomniałam. Stasiek mój to by takich racuchów pojadł. On to i te na wodzie rozczynione i na blasze pieczone lubi. Trzeba iść – podnosi się ze stołka.
– Jeszcze kawałek zostanie – przytłumionym głosem przekonuje babka. – Się wszystkie usmażą, to i dla Staśka weźmie. Co będzie sama rozczyniać.
Środopoście
– A dyć już nie wypatruj z taką wielką tęsknotą. To na zegar, to na okno spogląda. Każdego roku były, to latoś mogą nie być. Nie ma co po nich płakać. A i zadymka, że psa na świat nie wygoń, to co się ludziom dziwić – babka Weronka już od co najmniej godziny pociesza swoją imienniczkę.
Szkoda dziewczyny, i tyle. Raz że wnuczka, że dobre z niej dziecko, a i urody Pan Bóg nie poskąpił. To niechby już jej te szyby pomazali. Niechby tym zapomnieniem wstydu na całą wieś nie robili. Tylko nie świństwem jakimś, a świeczką uczciwą niech mażą.
– Pamiętasz, Boguńka, jak zeszłego roku Tkaczykom szyby zafajdały? Sadzą musi jakąś i popiołem. A u Szostaków to kupną farbą chyba. Może i lepiej, żeby nie przychodziły.
– Czy ja wiem? – zastanawia się zagadnięta. Na chwilę podnosi oczy znad śmigających drutów. – Czy ja wiem? Może lepiej, a może i nie lepiej – konstatuje filozoficznie i wraca do przerwanego dziergania. – Toć jeszcze nic straconego; niby już dobrze po ósmej, ale do rana to i sto razy można kozła-barana przefiknąć.
– Jakby przefiknąć chciały, dawno by przefiknęły – wyrokuje dziadek. – A tu ani śnieg zaskrzypi, ani pies zaszczeka. Nic.
Co prawda, to prawda. Jakby się skradali, to by Misiek przecież pierwszy ich obszczekał. Sprawiedliwie: ani-ani. I tak przez cały wieczór. Niby że dom cokolwiek za wsią, trochę na odludziu stoi, ale dla chcącego nic i w takim odludziu trudnego.
Zadudniły obtupywane ze śniegu buty i w drzwiach staje ojciec.
– Nie ma już co pilnować. Na darmo tylko umarzłem. Ni widu, ni słychu.
– Cichajta. Cichajta – wstrzymuje oddech babka.
Zakotłowało się za oknem jednym, za drugim. Zakapturzonych twarzy nijak rozpoznać nie idzie. Sprytne ręce z zapałem malują na szybach esy-floresy. Zrywa się do drzwi gospodarz. Ale zanim wybiegnie, już tylko stłumiony śmiech i chrzęst zmarzniętego śniegu usłyszy.
– Misiek, bierz ich, Misiek! – dopinguje jeszcze stróża domu. Ale ten, zwinięty w kłębek, leży głęboko w budzie, schowany w świeżą słomę.
Wie, że nie warto wariować. Że Weronika miałaby mu tylko za złe. Że jutro młoda wstanie z samego rana i będzie zdrapywać żyletką zamazane woskiem szyby. Że wymruczy przy tym najradośniejsze piosenki. Dlaczego, Misiek nie wie, ale pamięta, że po mazaniu okien to już od zawsze tak jest.
Anna Wolańska