Ma być glanc na całości!
Pobożność jest odpowiedzią rozumu i woli na fakt istnienia Boga, który daje się człowiekowi poznać, który przychodzi, aby go uratować, tj. zbawić! „Sam wyraz «pobożność» mieści w sobie znaczenie doskonale odpowiadające w naszej polskiej mowie swojej etymologii. Być pobożnym znaczy tyle «żyć po Bożemu»” - tłumaczyła w swojej książce „O pobożności prawdziwej i fałszywej” na początku XX w. Cecylia Plater-Zyberkówna. Problem zaczyna się w momencie, gdy ktoś owo „życie po Bożemu” zaczyna rozumieć opatrznie.
Nie radzili sobie z tym faryzeusze. Ich pobożność – na użytek tego felietonu proponuję zastosować słowo „ultrapobożność” – kazała gorszyć się, gdy Jezus rozmawiał z prostytutkami, celnikami, bywał u nich na przyjęciach, nie bał się dotykać trędowatych i umazać sobie rąk błotem, gdy nakładał je na oczy niewidomego. Nie rozumieli też tego uczniowie – nijak nie chcieli przyjąć do wiadomości, że przyszedł „do chorych, a nie tych, którzy się dobrze mają”.
Czasy się zmieniły, problem pozostał. Życie uczy, że dziś także z wielkim dystansem i ostrożnością należy podchodzić do ludzi ultrapobożnych, przekonanych, że zbiór duchowych przymiotów, które posiedli (w subiektywnym mniemaniu), jest przeobfity, a niebiańskie obłoki (w których znajdują się głowy) przesłoniły ziemię (o którą opierają się nogi). A jako że nie ma komunikacji pomiędzy rzeczonymi członkami, z łatwością przychodzi im deptać innych.
Ludzie ultrapobożni mają ogromny kłopot ze zrozumieniem, że inni mogą posiadać ową „doskonałość” w zdecydowanie mniejszym stopniu zaabsorbowaną niż oni. Np. że nie dane im było wychować się w ciepłym, pełnymi miłości domu, że coś poszło nie tak w małżeństwie, że muszą nieść konsekwencje złych wyborów. Bardzo chcą żyć inaczej, ale brakuje umiejętności, siły woli, ciężko wyzwolić się z duchowego pokręcenia… Ultrapobożni nie chcą również pojąć tego, że nader często życie przypomina gobelin: z zewnątrz posiadający piękny wzór, ale gdyby odwrócić go na „lewą” stronę, pełno tam supełków, zgrubień, które sprawiają, że całości daleko do maestrii. Nie rozumieją, że nie da się utkać obrazu bez owych nierówności, szpetności. Nie ma akceptacji dla supełków. Ma być glanc na całości!
Trudno zrozumieć, na jakich immanentnych zasadach ludziom ultrapobożnym udaje się wewnętrznie godzić swój sposób praktykowania wiary z zaciśniętymi w pięść dłońmi i nieustannie wykrzywionymi grymasem niezadowolenia ustami. Zamiast wnosić nadzieję, pokój, sieją gorycz, aktywizując podobnych sobie frustratów. Na każdą próbę zrobienia czegokolwiek pozytywnego, odpowiadają czarnowidztwem: „To nie o to chodzi! To za mało!”…
Błędne koło się zamyka.
Ciekawa rzecz: kiedy analizuje się historie schizm, herezji, które na długo spetryfikowały podziały w Kościele, okazuje się, że najczęściej impuls wychodził od ludzi superpobożnych. Potrafili zmanipulować innych do tego stopnia, że… wyłączył im się rozum. Tak działają sekty.
– Wolałbyś pójść na spacer z człowiekiem pobożnym, ale niezbyt mądrym, czy z człowiekiem mądrym, choć niegrzeszącym nadmiarem świątobliwości? – zapytano kiedyś poetę ks. Janusza Pasierba. Wybrał drugi wariant. Tak podpowiada logika. Zrobiłbym to samo.
Rozum otwiera horyzonty. Fałszywa pobożność zamyka dostęp światłu. Więzi w ciasnym, dusznym pomieszczeniu samozachwytu dla siebie i wynosi pogardą dla innych.
Zamiast puenty chciałoby się zawołać: Panie Boże, chroń mnie od takich „przyjaciół”. Z wrogami sobie poradzę.
Ks. Paweł Siedlanowski