W przeprawie na drugi brzeg
Masz życie jak w Madrycie - słyszałam od znajomych. Nie próbowałam dociekać nawet, skąd wzięło się im to porównanie. Fakt - czułam się spełniona i jako kobieta, i jako matka, i jako żona. Zwłaszcza że to, co udało się mnie - czy raczej nam - wspólnie osiągnąć, było ziszczeniem marzeń, o których jako młoda dziewczyna nie śmiałam nawet śnić. Ale po kolei… Babcia zawsze powtarzała: „Jeśli chcesz być szczęśliwa, stawiaj siebie na samym końcu”. Innymi słowy: większa radość jest ze służby niż oczekiwania ukłonów. Babcia, podobnie jak jej córka, a moja mama, uczyła mnie, że życie, wobec którego nie ma się nadmiernych wymagań, daje spełnienie, bo pozwala uniknąć rozczarowania.
Nie oznaczało to bynajmniej zgody na lenistwo… Każde z nas, a miałam dwie siostry i młodszego brata, miało swoje obowiązki. Wiedzieliśmy, że babcina maksyma to lekcja pokory. Rozumieliśmy, że jeśli nie oczekuje się zbyt wiele od losu, człowiek każde dobro, jakie go spotyka, uczy się przyjmować jako dar. A wdzięczność to najskuteczniejsza droga do błogosławieństwa. Choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam…
Po siedmiu latach tłustych
Wychowana na wsi – jako córka gospodarzy – nie marzyłam o studiach. „Musisz mieć konkretny zawód” – powtarzali rodzice, więc wybrałam technikum handlowe w nieodległym miasteczku. Po maturze stanęłam za ladą. Przyszłego męża poznałam w pracy. Adam był kierowcą w gminnej spółdzielni. Kiedy przywoził towar, zawsze znalazł czas i pretekst, by – jak to mówią dziś młodzi – zagadać. I tak się wspólnie zagadywaliśmy, że po roku od pierwszego spotkania zostałam jego żoną. Po ślubie zamieszkaliśmy u teściów. Adam pomagał swojemu ojcu w gospodarstwie, łącząc obowiązki domowe z pracą zawodową. Dzięki wsparciu teściowej także i ja po urodzeniu syna mogłam wrócić do sklepu. Dwa lata po Piotrku na świat przyszła Marta. Dobry wiatr nie przestawał nam wiać: mieliśmy pieniądze, pomoc rodziców, zdrowe dzieci. ...
Agnieszka Warecka