O kolędowaniu, które jest już historią
Przybyłych na spotkanie powitał Andrzej Matuszewicz, dyrektor MR. - W. Księżopolska przez długie lata pracy w MR wniosła ogromny wkład popularyzatorski i naukowy w działalność naszej placówki - zaznaczył, charakteryzując bohaterkę wieczoru. - Jest osobą cenioną i znaną. Wiedzę czerpała przede wszystkim z bliskich i częstych kontaktów z twórcami ludowymi. Bez tego nie da się stworzyć czegoś trwałego, tj. publikacji - mówił. Przyznał, że prezentowana książka stanowi kompendium wiedzy nt. kolędowania stanowiącego ważny segment kultury ludowej. W. Księżopolska opowieść o swoich bogatych doświadczeniem z kolędowaniem rozpoczęła od stwierdzenia, że dzisiaj słowo „kolędowanie” odnoszone jest najczęściej do śpiewania kolęd albo chodzenia księdza z wizytą duszpasterską.
Tymczasem jeszcze w latach 80 ubiegłego wieku, kiedy przeprowadzała pierwszą kwerendę powiatową w miejscowościach okalających Siedlce, niemal wszyscy pamiętali, że kolędnicy powszechnie chodzili po domach do lat 50.
– Przytłoczona ogromem możliwości badawczych i dokumentacyjnych wpadłam wówczas na pomysł, że poproszę ludzi o spisanie testów kolędniczych. Wystosowałam listy, które obiecywały nagrodę za przesłanie oryginalnego scenariusza – relacjonowała W. Księżopolska. Do materiałów nadesłanych w odpowiedzi na apel sięgnęła jednak dopiero po 25 latach – ze względu na ogrom codziennych zadań dokumentacyjnych, jakie stały przed etnografem. W ten sposób powstała publikacja zawierająca teksty kolędników z pogranicza podlasko-mazowieckiego, opracowane w formie scenariuszy, znane z lokalnej bożonarodzeniowej tradycji ustnej z powiatów: siedleckiego, węgrowskiego, sokołowskiego, garwolińskiego, mińskiego i otwockiego. Wybrane scenariusze opatrzone zostały opracowaniem nutowym – tak, by zespoły zainteresowane kultywowaniem tradycji mogły je odtworzyć.
Ocalić tradycję
– Często zadajemy sobie pytanie, dlaczego kolędników już nie ma. Odpowiedź jest prosta: nie wpuszczamy ich do domów. Nie ma ich gdzie przyjąć, ponieważ pobudowano nowe domy z wąskimi wejściami. Nie ma dużych izb, w których kiedyś ludzie siadali przy kominie i sobie gadali – mówiła W. Księżopolska, uzasadniając zapoczątkowane w latach 70 ubiegłego wieku zmiany w pejzażu polskich wsi. Kolędnicy chętnie powracali „na scenę” – ale tylko okazjonalnie, przy okazji zbiórek funduszy na jakiś cel. – Nie wstydzili się tego kolędowania, ponieważ zbierali pieniądze na cele społeczne. Gdy pytałam kolędników, dlaczego już nie chodzą, odpowiadali: nie będziemy żebrać, nie chcemy dziadować. Kolędowanie przedwojenne kojarzono z biedą, która dotyczyła i wsi, i miast. Ponieważ za kolędowanie dostawano pieniądze, taka kiepska konotacja pozostała – tłumaczyła niechęć do kontynuowania tradycji.
Momentem dowartościowania grup kolędniczych było wprowadzenie ich na scenę, czego dokonała W. Księżopolska, organizując pokazy kolędowania z nagrodami – w świetle reflektorów i przy obecności dziennikarzy. Kierowana obawami o to, czy prezentujący co roku ten sam program kolędnicy przyciągną publiczność, wpadła na pomysł, by miały one charakter objazdowy. W latach 1985-1999 r. takie pokazy odbywały się w świetlicach, remizach, domach kultury różnych miejscowości, przyciągając duże grono widzów. Zmieniło się to po zlikwidowaniu województwa siedleckiego, gdy miejscem prezentacji kolędowych – do 2015 r. – stała się scena Centrum Kultury i Sztuki. Następstwem przeniesienia kolędowania na scenę były jednak daleko idące zmiany w scenariuszu. Brakowało widza w takiej bliskości, jaką zapewniała izba, którego np. w „herodach” odtwórca postaci marszałka czy Żyda mógł zagadnąć, rozśmieszyć, a diabła – dźgnąć widłami.
Wymiana darów
Kolędnicy nigdy nie chodzili po domach w celach zarobkowych, chociaż – co zaznaczyła autorka „Kolędowania…” – nawet oni sami nie potrafiliby określić celu.
– Kolędowanie polegało na wymianie darów. Pełniło zawsze – i powinno pełnić – funkcję magiczną. Kolędnicy przynosili Dobrą Nowinę o narodzeniu Dzieciątka, przyszłego Zbawiciela, a wykonując magiczne gesty, jak tupanie w podłogę, dzióbanie panien widłami, zaklinali świat, przyrodę, co miało zapewnić gospodarzom powodzenie: dobre zamęście, urodzaj na polu, dobrobyt. A domownicy odwdzięczali się czymś bardzo konkretnym: poczęstunkiem – wyjaśniała W. Księżopolska. Dodała, że zapominanie o tradycji, np. niezłożenie życzeń na koniec, powoduje, że kolędowanie traci sens. Współcześnie nie znają jej – niestety – ani ci którzy, przychodzą tylko po to, żeby zaśpiewać kolędę i dostać trochę pieniędzy, jak i ci, którzy podejmują się organizacji np. herodów. – Nie wiedzą, że w herodach nie występowały kobiety. To byli sami mężczyźni w różnym wieku, którzy zwykle po obchodzie urządzali sobie przyjęcie, zabawę – z tym, co zebrali – tłumaczyła etnograf.
Zaczęło się od Trzcińca
Zainteresowania W. Księżopolskiej kolędami zrodziło przed laty poznanie zespołu z Trzcińca (gm. Skórzec), który od 30 lat w takiej samej formie przedstawiał kolędowanie z Herodem. Trio grup kolędujących nieprzerwanie i tradycyjnie od czasów przedwojennych uzupełniali w rejonie Siedlec kolędnicy z Gręzowa (gm. Kotuń) oraz kolędnicy z Dębego Wielkiego. Kanon postaci w widowiskach był niemal identyczny. Jedną z najtrudniejszych ról był Żyd. Odgrywający go „aktor” musiał improwizować dialogi z publicznością, zabawiać ją, wymyślać żarty. W Trzcińcu odgrywał tę role perfekcyjnie przez 30 lat Stanisław Chmielak, w Gręzowie takim samym stażem mógł pochwalić się Stefan Kaczorek. Najwięcej różnic wykazuje scenariusz z Dębego Wielkiego, zawierający dużo wątków patriotycznych; w prezentowanych tutaj herodach występowali dodatkowo rycerz i cudzoziemiec.
Barwne widowisko
– W czasie moich kwerend napotkałam wiele form kolędowania, których nie ma w literaturze. Tylko dzięki listom nadsyłanym na konkurs odnalazło się bardzo wiele ciekawych zjawisk, już historycznych – podsumowała W. Księżopolska. Przyznała, że gdyby nie podjęta przed laty próba ocalenia dziedzictwa kultury, wiele materiału przepadłoby bezpowrotnie.
Uczestnicy spotkania w MR mieli okazję wysłuchać barwnej opowieści o materiale zgromadzonym w książce, jak też o grupach kolędniczych regionu – niemal naocznie, ponieważ swą relację W. Księżopolska ilustrowała zdjęciami. Np. w Gręzewie dziewczęta prezentowały tzw. krakowskie wesele, które wywodzi się z dawnych programów karnawałowych organizowanych podczas szlacheckich kuligów. Z Karcz (gm. Zbuczyn) pochodzi unikalny program kolędowania z kozą. Na podstawie rękopisu udało się zrekonstruować zapis scenariusza grupy kolędującej w Młynkach (gm. Wodynie) zwanej „wilgorzami”, ponieważ kolędować zaczynali już w wigilię Bożego Narodzenia.
Do kultury źródeł
– W tej chwili poszukiwanie źródeł jest bardzo trudne. Przede wszystkim dlatego, że niełatwo znaleźć dzisiaj na wsi starsze i komunikatywne osoby, które uczestniczyły osobiście w kulturze – stwierdziła W Księżopolska. Z żalem przyznała, że lokalnego dziedzictwa kultury nie ceni się w tych środowiskach, które mogłyby z niego uczynić powód do dumy.
Pozytywnym trendem jest natomiast – jak mówiła – zainteresowanie kulturą źródeł, jakie przejawiają, co może dziwić, młodzi wykształceni ludzie, zwykle artyści z wielkich miast. – Chcą się uczyć kultury korzeni. Nagrywają, grają razem z instrumentalistami wiejskimi, śpiewają… I tylko ta droga jest naprawdę dobra, żeby sięgnąć do oryginału: powtarzając dokładnie, ze zrozumieniem za tymi, którzy mają te kompetencje kulturowe – oceniła W. Księżopolska.
LA