Wyprany rozsądek
Albo z zanikiem sygnału telewizji satelitarnej akurat w tym momencie, kiedy nasz ulubiony klub był tak bardzo bliski zdobycia gola w superważnym meczu? No mamy takie przykre doświadczenia z zawodnymi urządzeniami w kalendarzu naszych wspomnień, mamy. A mnie ostatnio zawiodła… pralka. Tak szczerze mówiąc, zanosiło się na to od dawna. To było po prostu słychać: domowe urządzenie pralnicze zaczęło wydawać odgłosy niczym młot pneumatyczny i to z gatunku tych raczej większych. Wprawne ucho wyłapie i zdiagnozuje taki problem od ręki: łożysko! Wystarczy więc je wymienić i po sprawie? Niby tak, ale weź, człowieku, i wymień, kiedy ktoś wpadł na pomysł, że trzeba to łożysko z połową pralki zespolić? No bo po co i dlaczego ma być łatwo, jak może być trudniej?
Aż chce się powiedzieć: kiedyś to były pralki… Trochę paradoksalnie, bo tak naprawdę, to kiedyś one raczej bywały. No i trzeba było trochę kolejkowych dyżurów zaliczyć, żeby stać się szczęśliwym posiadaczem najpierw legendarnej „Frani”, a potem równie legendarnego „Polara”. Dla mnie i wtajemniczonych: „Frania” to była taka skuteczność prostoty, a „Polar”… powiew automatycznej nowoczesności. Wybór był niewielki, więc i prosty. A teraz… no weź i kup, jak w markecie stoi… pół hektara pralek.
W sumie to ja jednak nie o przeszłości chciałem dzisiaj pomarudzić, chociaż wspomnienia szanować należy. Otóż zaintrygowało mnie to, co znalazłem przy wybranym po długim namyśle, trzecim w ciągu 15 lat, „automacie” (nawiasem mówiąc pamiętam „Polara”, który sam jeden prawie 20 lat wytrzymał). Kiedy już wyjąłem swoje nowe, pachnące fabryką cudeńko z foliowo-styropianowego ubranka, przebrnąłem przez instrukcję napisaną w języku przypominającym nawet nasz ojczysty, to odkryłem, że sprawa rozmaitych programów do prania nie jest taka banalna. Wprost przeciwnie: jest to sprawa tak niezwykłej wagi i powagi, że stosowne urzędy europejskie musiały wyprodukować co najmniej kilka dyrektyw dotyczących np. kwestii wydajności i efektywności programu prania bawełny w temperaturze 40 stopni. Kolejną dyrektywą i kolejną normą europejskie urzędy określiły, tak na wszelki wypadek zapewne, minimalny czas trwania takiego superprogramu. Okazało się, że moje bawełniane skarpety powinny prać się prawie trzy godziny. Inaczej nie będą wyprane ani ekologicznie, ani ekonomicznie. Z jednej strony uradowała mnie myśl, że gdzieś tam, w dalekiej Brukseli, zapracowani ludzie znajdują jeszcze czas na zapewnienie moim skarpetom ekologicznego i ekonomicznego komfortu w procesie prania. Jednak z drugiej strony pojawiła się myśl mniej radosna: to czyje w końcu są te moje skarpety? I kto ma decydować o tym, kiedy wyłączy się moja pralka w moim domu?
Przyznaję: trochę ta myśl mną wstrząsnęła, ale jakoś się pozbierałem. Niewątpliwie pomogła mi w tym świadomość, że w świetle kolejnych mądrości z RODO w tle, mogę stać się, nawet nieświadomie, kimś niezwykle ważnym, i to w bardzo prosty sposób. W sumie wystarczy, że ktoś napluje mi na trawnik, a ja stanę się administratorem jego danych osobowych! Ślina to w końcu materiał identyfikacyjny. Pozostaje nadzieja, że nikt mnie – jako administratora – nie upoważni i nie zobowiąże do przenoszenia tych danych,
Czas by już na finał… Wniosek prosty: kiedy zawodzą urządzenia – damy radę, ale kiedy zawodzi rozsądek, to nawet jeżeli jest rozsądkiem europejskim, mogą pojawić się poważniejsze problemy.
Janusz Eleryk