Historia
Napad Niemców na Międzyrzec 16 listopada 1918 r. (cz. II)

Napad Niemców na Międzyrzec 16 listopada 1918 r. (cz. II)

Dopiero po kilkudziesięciu latach udało się ustalić, że z oddziału sierż. Zowczaka ocalało 11 osób. Władysław Pudło w 1968 r. pisał do magistratu miasta Międzyrzec: „Z palącego się gmachu zdołało nas kilku wycofać się do parku. Kto wyskoczył na dziedziniec, zginął. Ja wraz z trzema kolegami, z których jeden był ranny w nogę, przedarliśmy się przez pierścień otaczających pałac Niemców i wycofaliśmy się przez rzekę (…)”.

W tym czasie inni Niemcy szukali przywódców w domu. Ojciec Markiewicza wspominał: „Nagle łomot, trzask wywalonego okna. Do pokoju, gdzie sypiał syn, pada granat i wybucha. Sufit się podniósł, ściany trzeszczą, szyby w mieszkaniu wypadły. Słyszymy, jak ktoś dobija się do drzwi. Za chwilę padają wyłamane, do domu wchodzą Niemcy (...). Niech pan odda broń. Zaczynają rewizję. Tymczasem koło pałacu kanonada coraz gęstsza”.

Nowy burmistrz miasta Kazimierz Jasiński relacjonował: „Jeden z takich granatów rzucony był również i do mojego mieszkania, zabijając mi jedynego syna, mojego Bohdana, mnie zaś ciężko raniąc. Straciłem przytomność (…)”. Innych wywleczono z łóżka. Lucjan Gąssowski pisał później: „Bracia moi nie zdążyli się jeszcze ubrać, jak wpadli Niemcy i zabrali ich wraz z ojcem. Po chwili wpadł ojciec, zawiadamiając, że bracia zostali koło kościółka na nowym mieście uprzednio zrewidowani, obradowani z cenniejszych rzeczy i w obecności ojca rozstrzelani”. Co się działo na starym mieście, opisywał później ks. Władysław Augustynowicz: „Dnia 16 listopada rano obudził mnie huk strzałów. Od razu pomyślałem – zdrada – Niemcy napadli na nasz oddział. Zaniepokojony posłałem służącą na ulicę. Wkrótce usłyszałem w pobliżu strzały. Służąca wbiegła do domu, mówiąc, że na rogu ul. Lubelskiej i Kościelnej stoi Niemiec, który ujrzawszy ją, strzelił do niej. Nie było już żadnej wątpliwości, że Niemcy napadli na miasto. Ciągle słychać było strzały karabinowe, trzask karabinów maszynowych i huk granatów (…)”.

Huzarzy schwytali młodego Markiewicza i wyciągnęli go na plac. Świadkiem jego śmierci była kucharka dworska Antonina Kierekiesza, która powiewając białą chusteczką, wyszła w tym czasie na dziedziniec. Po latach opowiadała swojej przyjaciółce: „Dwóch Niemców przyprowadziło go do bramy przy komendanturze i postawiwszy przy murze, zadawali bagnetami śmiertelne ciosy. Zniósł owe ciosy jak prawdziwy bohater – skonał z zaciśniętymi ustami. Wówczas jeden z oprawców krzyknął „der junge Markiewicz kaputt”. Kilkaset metrów dalej prowadzono jego ojca, który nie był jeszcze świadom śmierci syna.

Kilkadziesiąt lat później Dominika Leszczyńska relacjonowała o zdarzeniu z udziałem jej pradziadka Józefa Waszczuka, który służył w Legionie Puławskim i wrócił do Międzyrzeca z Rosji tuż przed napadem Niemców na miasto: „Odgłos wystrzałów karabinowych i huk granatów zbudził właśnie Józefa Waszczuka. Po wojennych doświadczeniach z łatwością identyfikował podobne odgłosy i oceniał ich odległość. Ubrał się szybko i mimo protestów żony Bronisławy wyszedł przed swoją kamienicę przy ul. Blachowej (dziś ul. Narutowicza). Ktoś uciekał od strony młyna. Józef nie wiedział wtedy jeszcze, że to peowiak Bolesław Bogucki, który odważnie i bardzo skutecznie dał odpór huzarom śmierci. Stał on na posterunku przy jedynym trakcie prowadzącym do stacji kolejowej, kiedy nadjechał samochód pancerny, a w nim kilku Niemców. Choć od kuli padł towarzysz Boguckiego, on sam zachował zimną krew, zabijając jednego z napastników. Dwóch innych zginęło od wybuchu niefortunnie upuszczonego granatu. Szofer zabrał ciała na samochód i odjechał. Stało się, że mój pradziadek, ubrany w mundur żołnierza, został wzięty za jednego z tych, którzy otworzyli ogień w kierunku Niemców. Odgłosy bicia i wrzaski zaalarmowały rodzinę i sąsiadów. Kiedy wybiegli na podwórze, Józef Waszczuk klęczał przy studni, odmawiając modlitwę. Zapewne powstrzymywało to dowódcę od podania komendy «Feuer». Nie pomogły prośby Bronisławy – uderzona, mocno krwawiła. Pozostała rodzina i sąsiedzi pośpiesznie uradzili, że jedyny ratunek w najmłodszej, pięcioletniej Kazi. To moja babcia. Kazano jej uklęknąć przy ojcu i modlić się razem z nim. Jak opowiadała wiele lat później, nie chciała tego zrobić. Bała się, że zastrzelą ją ci źli żołnierze z trupimi czaszkami na czapkach. Poza tym nie czuła żadnej więzi z mężczyzną, który zjawił się kilka dni wcześniej – zarośniętym i brudnym, którego kazano jej nazywać tatusiem. Gdy wyruszył na wojnę, miała niespełna dwa lata. Mimo protestów została wypchnięta w kierunku ojca. Przestraszona, rozżalona i płacząca uklękła i razem z nim powtarzała: «Święta Maryjo…». Zaskoczony dowódca zawahał się przez chwilę. Wziął z ręki żołnierza karabin i uderzeniem kolbą w głowę powalił mężczyznę na ziemię. Później zjawił się mieszkający nieopodal urzędnik komendantury, który dobrze znał język niemiecki i zaświadczył, że w czasie rozbrajania, Józefa Waszczuka nie było jeszcze w mieście”.

Po rewizji, rabunku i groźbach, że dom będzie spalony, zabrano Markiewicza seniora ze sobą w celu rozstrzelania. Stanisław Markiewicz zapamiętał, gdy go prowadzono, że koło pałacu kanonada była już słabsza. Koło kościoła św. Piotra i Pawła stał podoficer komendant niemieckiej ekspedycji z Białej, obok gromada żołnierzy z komendantury międzyrzeckiej i pomocnic z biur (niektórzy żołnierze zdołali się już zaopatrzyć w karabiny), a nieco dalej gromada huzarów śmierci. «To jest ten największy zbrodniarz – ma być odstawiony do Białej i rozstrzelany» – powiedział konwojent, wskazując na więźnia. «Pod mur!» zawołali żołnierze. Jednak decyzja odstawienia więźnia zwyciężyła. Zanim wszakże doprowadzono go do samochodu, konwojent bestialsko go pobił. Samochód ciężarowy z więźniem zatrzymał się na rynku. Właśnie tłum żołnierzy prowadził plenipotenta Jaworskiego.

Józef Geresz