Dziecko self-serwis
Kłopoty z nauką rozpoczęły się w klasie piątej szkoły podstawowej. Mateusz rzadko był przygotowany do lekcji. Brak pracy domowej, zeszytu, podręcznika - to była norma. Zaległości zaczęły się nawarstwiać. Chyba tylko litości nauczycieli zawdzięczał fakt, że skończyło się na jednym „komisie”. Na początku klasy szóstej doszły inne problemy. Z chłopcem coraz trudniej było nawiązać kontakt. Do 11.00 - 12.00 funkcjonował jeszcze w miarę normalnie, potem wyłączał się. Przy czym wpadał - jak relacjonowali nauczyciele - w jakąś formę dygotu. Zero kontaktu, skupienia. Tylko rozbiegane oczy, agresja. Zachowywał się jak alkoholik, który - gdy jest „na głodzie” - musi „walnąć lufę”. Był offline wobec nauczycieli, rówieśników. Rodzice przyznają, że nie wiedzieli jeszcze wtedy, dlaczego tak się dzieje.
Rodzice, jak to rodzice, długo wypierali problem. „Dociśnięci” w końcu przez pedagoga, wychowawcę przyznali, że nie mają czasu dla dziecka. On – pracuje na dwa etaty („Bo kredyt, potrzebne są nam pieniądze…”). Zazwyczaj gdy wychodził z domu, syn jeszcze spał, gdy wracał – już spał. Ona – zmęczona dojazdami do stolicy, zabiegana, wypalona. Chyba nie najlepiej też układało się między małżonkami.
Chłopiec był sam. A może lepiej: sam na sam. Z komputerem. On zastępował mu rozmowy z rodzicami, dawał poczucie bycia potrzebnym, kochanym, nagradzał. Ale też kradł długie godziny, rozmieniając je na gry, bezsensowne klikanie. Wysysał siły witalne. Kiedy państwo W. usłyszeli, że Mateusz jest uzależniony od komputera, internetu i wymaga fachowej pomocy, nie przyjęli tego do wiadomości. Zbuntowali się. Zabrali syna ze szkoły. Obrazek, jakich wiele.
Wakacje sprzyjają długiemu siedzeniu przed kompem. ...
Ks. Paweł Siedlanowski