Komentarze
No to głosujemy

No to głosujemy

„Kogut, który będzie piał dobrze, pieje już w jajku” - głosi jedna ze starych mądrości arabskich.

Kiedy premier rządu dobrej zmiany ogłosił, iż pierwsza tura wyborów samorządowych odbędzie się 21 października, polityczny kurnik podskoczył z radości. Przez chwilę zrobiło się nawet niebezpiecznie. Kilka wciąż jeszcze nieopierzonych kokoszek i kogucików na parę tygodni przed końcem inkubacji - narażając się na rychłą śmierci - swymi nieukształtowanymi dziubkami chciało rozbijać skorupki i biec na pobliskie obejścia, by tam czym prędzej skubnąć małe co nieco. A że skubnąć jest co, stąd i niemałe poruszenie we wszelkiej maści gremiach politycznych i gremiach z gremiami politycznymi zaprzyjaźnionych. Wybory, jakby na to nie patrzeć, to w gruncie rzeczy taki konkurs. O tym, kto go wygra, decyduje kilkadziesiąt procent obywateli, którzy nie mają większego pojęcia o polityce, programie kandydata czy szumnie brzmiącym interesie narodowym.

Tak więc do plebiscytu na miss i mistera lokalnej społeczności często stają piękni i brzydcy, mądrzy i głupi, uczciwi i cwaniacy, byli towarzysze i obecni działacze, ludzie znani z tego, że są znani, wizjonerzy, obłudnicy, hipokryci, cynicy, dwulicowcy… Ale mniejsza o to. Do obsadzenia pozostają setki posad. Synekur, które wesprą każdego szczęściarza kwotą ładnych kilkuset tysięcy złotych rocznego dochodu. Gdy wybraniec losu – a raczej ludu – doliczy do tego tzw. dochody uboczne albo prawo zasiadania na wyższej grzędzie, pomnoży to przez cztery, a może i przez osiem lat (w ramach dobrej zmiany kadencja samorządowców z dożywotniej została ograniczona do dwóch razy), to nie ma się co dziwić, że kurnik się trzęsie, a z jaj wydobywają się pieśni chwały.

A że do polityki nie idzie się dla pieniędzy, toteż służyć narodowi, Polsce i Polakom żwawo ruszyły całe chordy wolontariuszy. Aż strach bezpiecznie splunąć, by w takiego nie trafić. W wielu miejscowościach o jeden stołek w samorządzie ubiega się nawet kilku politycznych Januszów – choć i równie uroczych Grażyn tam nie brakuje.

„W demokracji nie rządzi większość, tylko doskonale zorganizowane grupy interesów” mawiał doradca ekonomiczny amerykańskich prezydentów Milton Friedman. Inny z ekonomistów Mancur Olson dodał, że w tego rodzaju systemie władzę sprawują „dobrze zorganizowane mniejszości, agresywne grupy nacisku, które potrafią sprzedać swoją narrację z zyskiem i przekuć go w realne profity”. I faktycznie coś w tym jest. Jak pokazuje życie, wcale nie trzeba kraść, aby nieźle utuczyć się na koszt podatnika. O to dba każda partia i każdy rząd, które lokują swoich ludzi przy żłobie. Tak było w głębokiej komunie, w okresie transformacji, „przez ostatnich osiem lat”, tak niestety jest i dziś.

Pozwala na to oczywiście demokracja, której jedna z idei głosi, że każdy z nas ma udział w rządzeniu. A skoro tak, to logiczne wydaje się być to, że nikt nie będzie rządził sobą, tylko innymi. Ale skoro ci „inni” też mają swój udział w rządzeniu, to w końcu wszyscy zaczynają rządzić wszystkimi, aż wirująca maszyna losująca wypluwa z siebie coś na obraz i podobieństwo MacGyverów naprawiających świat taśmą klejącą.

Leszek Sawicki