Ani śmiech, ani łzy
Opis ten pasuje jak ulał do prawie wszystkich ugrupowań i partii, jakie stanęły w szranki niedzielnej elekcji. Co prawda w niektórych samorządach szał bitewny jeszcze potrwa do niedzieli po Wszystkich Świętych (mam nadzieję, że nie będę musiał doświadczać kampanii wyborczej na cmentarzach), lecz ogólny stan postkampanijny został ustalony. Oczywiście już kilka sekund po ogłoszeniu wyborczych kalkulacji sondażowych zaczęto podejmować się analiz stanu gry politycznej, ale jeszcze przez kilka ładnych dni, jeśli nie tygodni, będziemy karmieni wynurzeniami publicystów i komentatorów, zarówno tych, którzy mają coś do powiedzenia, jak i tych, którym do chwały „bycia znawcą tematu” wystarcza skopiowanie fragmentów artykułów z mediów ogólnopolskich lub portali internetowych. Osobiście nie pretenduję do miana „eksperta wyborczego”, a to z dwóch powodów: po pierwsze brak mi czasu na dogłębne i przenikliwe analizy, z drugiej zaś strony stwierdzić należy, iż ktoś w Polsce bierze grube pieniądze, by tę funkcję pełnić.
Pokuszę się jednak o parę przemyśleń, gdyż do tego skłania mnie przynależność do gatunku homo sapiens. Najważniejszą według mnie jest prosta konstatacja, iż te wybory nic nie zmieniły, poza być może delikatnym plusem wizerunkowym po stronie dzisiejszej opozycji. To jakby polityczna bitwa pod Verdun, gdy okopani na swoich pozycjach wrogowie cieszą się z udanych wypadów i wycieczek zaczepnych. Ale do rzeczy.
Szklana pogoda
Szumne okrzyki o wygranych i przegranych są według mnie cokolwiek przedwczesne. Biorąc pod uwagę procentowe rozłożenie głosów w wyborach do sejmików samorządowych, należy zauważyć, iż obie partie „wiodące” w polskiej polityce zainkasowały spadek swoich notowań. PiS stracił w porównaniu z 2015 r. ok. 5%, zaś połączone siły PO i .N – ok. 7%. Wydaje się, iż jedynym, który utrzymał swój stan posiadania, jest Kukiz’15, a SLD po odejściu pani Nowackiej nawet podniósł swoje notowania. Beneficjentami spadków obu partii „wiodących” stał się PSL i blok komitetów lokalnych. Jest to jednak obraz cokolwiek złudny. Przede wszystkim dlatego, że głosy oddane na komitety lokalne popłyną w wyborach parlamentarnych do konkretnych partii politycznych. A po drugie dlatego, że podwyższenie się wyniku PSL nie jest efektem genialnej propozycji programowej czy też skuteczności samorządowej, ile raczej wynika z błędów PiS oraz klanowości polskiej sceny samorządowej. Ta ostatnia cecha nie dotyczy tylko PSL, lecz jest domeną wszystkich partii politycznych w Polsce. Ów błąd partii rządzącej polegał po prostu na tym, iż osiągnąwszy w 2015 r. sukces na wsi, ustanowiła ministrem rolnictwa osobę całkowicie nieudolną, a potem broniła jej jak niepodległości. Tymczasem kryzys w rolnictwie narastał (susza i ASF), a niezmienione towarzystwo z agencji rządowych i agend państwowych przy bierności (prawdopodobnie specjalnej) samorządów spowodowało wynik taki, jaki mamy. Zresztą nie do końca wiem, kto doradzał partii rządzącej w kampanijnej retoryce, lecz czy ktoś, komu właśnie wybito stado trzody chlewnej, będzie zainteresowany programem Mieszkanie+? Ponadto krótka ławka osobowej obsady stanowisk PiS ujawniła się w przyjmowaniu do partii lub popieraniu w wyborach osób cokolwiek wątpliwej reputacji, co szczególnie w samorządowej elekcji jest widoczne. Wybrany do parlamentu poseł o opinii latarnianej nie razi tak mocno, jak wójt czy burmistrz tej samej proweniencji. To wydaje się zdecydowało o porażce partii rządzącej.
Igrzysk bez chleba
Porażkę moim zdaniem poniosła również główna partia/partie opozycyjne. I to nie tylko dlatego, że po połączeniu sił nie uzyskała w skali kraju wyniku zbliżonego do PiS. Spektakularne „zwycięstwa” w wielkich miastach nie przełożą się wprost na wygraną w wyborach parlamentarnych, choć mogą dać przyczółek do jakiejś koalicji w przyszłości. Przegrana wspomnianych stronnictw politycznych leży w czymś innym. Odrobiwszy dość dobrze lekcję z przeszłości, sięgnęła ona do marszy smoleńskich i stworzyła ich odpowiednik w postaci wszelakich manifestacji „w obronie konstytucji i mniejszości seksualnych”. Dokonała jednak czegoś więcej, a mianowicie uruchomiła kulturowo obecny już od dawna, ale nie do końca wywleczony na zewnątrz model liberalnego prostaka, który podpisać się nie umie, ale inwektywy słać potrafi. Coś na podobieństwo antyklerykała z czworaków folwarcznych, któremu nie zależy na tym, by intelektualnie rozbić w pył wiarę, ile raczej na tym, by dać w gębę proboszczowi. Wykorzystawszy swoje miejsce w mediach, uprawomocniła ten właśnie model, nadając mu znamiona „troski o państwo”. Proceder ten ma swój zasadniczy mankament w tym, iż ów modelowy „liberał” będzie chciał odcinać kupony za swoje poparcie, a tymi będzie przyzwolenie na dalsze i mocniejsze atakowanie domniemanych lub rzeczywistych przeciwników. Jasnym dowodem na taki scenariusz jest fakt, iż wybrano z namaszczeniem władz opozycyjnych osoby skazane prawomocnym wyrokiem sądowym, oskarżone o gwałt lub posiadające koneksje w mafiach gospodarczych. Elektorat ten nie będzie potrzebował niczego poza podrzucaniem mu co jakiś czas świeżego mięsa na igrzyska.
Kółko i krzyżyk
Stan gry po elekcji samorządowej jest więc neutralny. A jednak jest jeden wygrany. Otóż moim zdaniem jest nim Kościół, który (poza wyzierającym co jakiś czas z przepaści Wawelu biskupem Pieronkiem i paroma niewielkimi incydentami) nie zabierał głosu w tych wyborach. Być może zadziałała taktyka trzymania się z dala od głównego nurtu politycznego, by w razie wybuchu nie zostać oblanym nieczystościami. Lecz równocześnie Kościół stał się jednym z głównych przegranych tych wyborów, gdyż z jednej i drugiej strony będzie oskarżany bądź o zbytnią powściągliwość, bądź o „znaczące milczenie”. Widać premiera filmu „Kler” nie była przypadkowa. Tak czy siak, będzie on doskonałym mięsem armatnim dla wszystkich graczy politycznych. To nie wróży dobrze.
Ks. Jacek Świątek