Uśmiech, czyli niebo
Są chorzy, którzy umierają w zawziętości, są też rodziny, które zostawiają chorego w jego cierpieniu. Znam sytuacje, gdy ktoś z bliskich obwinia chorego, że skomplikował mu życie. Ale na szczęście doświadczenie choroby rodzi więcej świętych. Nie ma lepszej nagrody dla bliskich, jak świadomość, że zrobili, co mogli. Ci, którzy „uciekli” od problemu, skazani są potem na wyrzuty sumienia, o ile go używają. Jest szczęściem obserwowanie „świętych chorych” i „świętych opiekunów”. Jest ich mnóstwo. Taka świętość jest powszechna. Choroba może zbliżać człowieka do Boga albo od Niego oddalać. W trakcie pisania „Posłańców uśmiechu” poznałem „świętych niewierzących” - ludzi, którzy pod wpływem cierpienia bliskich zamknęli się na Boga, nie zadają sobie pytań o sens swoich hiobowych doświadczeń. Nie chcą mówić o wierze, ale zatapiają się w dobru, a człowiek, który dobrze czyni, jest uśmiechem Boga.
Co tak bardzo zafascynowało Pana w gorzowskim hospicjum św. Kamila, że poświęcił mu Pan swoją książkę „Niebo dla akrobaty”?
Nieraz książki pisze się z fascynacji, a nieraz z powołania, wezwania. Człowiek w ogóle często w przedziwny sposób zostaje wezwany do czegoś, co potem staje się pasją jego życia, choć na początku to rzeczywistość zupełnie mu obca. Widzimy to w Biblii, wokół siebie. Większość bohaterów „Nieba dla akrobaty” i „Posłańców uśmiechu” na początku nie wyobrażała sobie, że może działać w hospicjum. Wszelka myśl o człowieku chorym terminalnie wywoływała u nich chęć ucieczki.
Jak więc wyglądało Pana powołanie?
W 1994 r. s. Michaela Rak zawiozła mnie do hospicjum św. Kamila w Gorzowie. Pisałem wtedy książkę o miłosierdziu, faustynkach, dzieciach marnotrawnych. Działalność sióstr w hospicjum była jednym z obrazów miłosierdzia. Kiedy tam trafiłem, zmarł pan Józef, leśnik. Od kilku pokoleń wszyscy w jego rodzinie byli leśnikami. Kochał las, zawsze mieszkał w lesie. Kiedy dostał się do hospicjum, nie wiedział, że ma nowotwór wątroby, ale sąsiadka z drugiego pokoju szybko mu to uświadomiła. ...
JAG