Długa droga do serc i do głów
Czasem wydaje się, że drepczemy w miejscu wyznaczonym niewidzialnym ogrodzeniem. A mimo to zdajemy się nie tracić naszej ludzkiej nadziei. Co gna nas w wiecznym wędrowaniu? Jaka siła wyrywa z najbardziej miłego marazmu? Dlaczego snujemy plany, marzenia, wizje? Być może jest w nas siła ziarna zdążającego ku pełności kłosa. Być może pcha nas absurdalna chęć przekroczenia niemożliwego. Być może… Ale pewności nie mamy. Jak Damoklesowy miecz wisi nad naszym gardłem widmo klęski i przegranej. Rozdarci pomiędzy możliwym i niemożliwym, pomiędzy wyśnionym i realnym do bólu, pomiędzy alfą zrodzenia i omegą śmierci, pomiędzy burzliwą nadzieją początku i zrezygnowanym końcem. Cynizm lub „pragmatyzm” rodzą się powoli, niezauważalnie i infekują minuta po minucie nasze istnienie. Zaakceptować ten rytm egzystencji czy rzucić się w nieznane na całkowite zatracenie? Dreptać powolutku czy iść przez życie z szybkością straceńca, co skoczył z dziesiątego piętra w dół?
Mieć „boga” czy być „bogiem”? Być może nierozwiązywalność tych dylematów powoduje, iż uciekamy ze światła dnia w ciemność nocy, w której łatwiej ukryć łzy, złość, rozpacz lub rezygnację.
Taki malusieńki
Noc jednak nie jest spokojnością. Ona zaczyna łkać, kwilić, płakać jak Dziecko. Być może, poszukując uspokojenia w sobie, chcielibyśmy odrzucić dziecięctwo. W spokoju, przy zapalonej lampce lub świecy oceniać nasze życie i szukać rozwiązań skutecznych. Przeszkadza nam ten dziecięcy płacz. Lecz nie możemy przed nim uciec. Płynie bowiem nie zza zatrzaśniętych drzwi, które bardziej niż przed mrozem chronią nas przed trudnym człowieczeństwem i prawdą stworzenia. Płacz Dziecięcia odkrywany wśród „spokojności” nocy swoje źródło ma w nas. Betlejem nie ma siły tylko landszaftu z wołem i osłem chuchającymi na Nowonarodzonego. Jego pociągająca moc to nie tylko tradycja, rodzina, ciepełko domowe, czar wspomnień. Betlejem pociągające nas skrzy się prawdą o Człowieku. Jak magnes ściąga ku sobie do tego stopnia, iż wszystkie drogi doń prowadzą. W Betlejem rodzi się wszak Człowiek. Definicja obok definicji nie zbudują rzeczywistości. Nasiąknięci takim czy innym racjonalizmem potykamy się na progu stajni. To raj, jakiego pragniemy, lecz w progu stoi anioł z ognistym mieczem, który płomieniem musi wypalić nasze przywiązanie do szufladkowania egzystencji. Tylko wtedy podejść możemy do Drzewa Życia i Drzewa Poznania Dobrego i Złego. Zrywając przed laty z niego owoc, człowiek nie zauważył małego szkopułu. Owoc oderwany od tętniącej życiem gałęzi, stał się zalążkiem śmierci. Nie fizycznej, lecz wewnętrznej. Zatratą sensu. W Betlejem ponownie staję pod Drzewem Życia, już nie kuszony, lecz pociągany. Już nie oszukiwany, lecz odkrywający zaufanie. Już nie chcący stawać się „bogiem”, lecz zafascynowany Człowiekiem. Ponownie otwieram oczy, jak w dniu stworzenia, by zachwycić się własnym byciem. Mam tylko jeden strach w kąciku serca. Czy to Życie jest nie za małe i przesiąknięte zbyt dziecięcym płaczem?
Jakże chce nas zbawić?
Świat wokół nas staje się coraz bardziej masowy. Indywidualność spada do zera. Konkret zatracany jest w powtarzalności egzemplarzy. Istniejemy w sieci. W sieci informacji, w sieci portali społecznościowych, w sieci sklepów, w sieci mód i trendów. Masowość stała się nie tyle ucieczką przed cierpieniem istnienia. Ona stała się po prostu istnieniem. Nosimy ją w sobie, jak ciężarna kobieta, lecz Dziecka ona nam nie urodzi. Nie tylko z niemożności logicznej, ile bardziej, że więzy pokochaliśmy jako znamiona wolności. W poznaniu świata, w działaniach moralnych, w wierzeniach religijnych, w posiłkach i strojach uznaliśmy wyższość masowego nad indywidualnym. Pojedyncze Dziecię nas denerwuje i nie chcemy Go znać. Wolimy sztampowe szopki ołtarzowe zamiast dać się pochłonąć temu jednemu Narodzonemu. Lecz nie zagłuszymy płaczu. Kwilące w stajni Dziecię to nasz własny płacz. Poszukiwanie spełnienia w indywidualnym losie. Przynosi nam nie tylko wyrwanie z marazmu, lecz coś więcej. Spełnienie. Masowość glajszachtuje nas, żądając jednakowej miary dla każdego. Dziecię z płaczem wyrywa nas z tego przekonania, bo pełnia nie polega na wielkości, lecz na wypełnieniu. Nasz indywidualny kształt, niezależnie od parametrów czy gabarytów, jest podstawą spełnienia. Trzeba tylko go odkryć. Bóg prawdziwy zbawia nie statystyczną wielkość czy populację. Spełnia, czyli zbawia, indywidualnie. Miarą pełni jest nie to, co zbiorowe, lecz to, co pojedyncze. Płacz Dziecka w Noc Narodzenia to łkanie jednostki, lecz spełnionej Boską Obecnością. Trudna jest ta Dziecięcego Boga mowa.
Czasu potrzeba i starań i słów
Stara żydowska mądrość głosi, iż ratując jednego człowieka, ratuje się cały świat. Strywializowaliśmy przez łatwe odniesienia historyczne tę sentencję. Ona rozciąga się nie tylko na jedną epokę czy jedną nację. Jest ona prawdą obejmującą całość ludzkiego bytu od momentu, gdy wraz z tchnieniem życia otworzyliśmy oczy z Bożego zmiłowania. Mitem kształtującym nasze zagubienie stała się prosta przeliczalność naszej potęgi na zbiory jednostek zatraconych w masowości. Armiami chcemy zbawiać świat i siebie. Chcemy być akceptowani przez wszystkich, tylko sami siebie akceptować nie chcemy. Żebractwo tego świata zawładnęło naszą egzystencją. Nocą spać tylko chcemy, by Dziecię się nie narodziło. A płacz zagłuszamy twardą muzyką i rzewną pastorałką. Ileż jeszcze trzeba tych narodzin, by zrodził się w nas Człowiek na miarę tego w Betlejem? Ileż potrzeba nocy, by ta Jedna stała się faktem? Ileż jeszcze wędrówek Boga do Betlejem, by Stajnie zatętniły Życiem odzyskanym? Ileż jeszcze trzeba męczeństwa Jednego, by każdy poczuł w Jedyności moc? Długa droga do serc i do głów. Ale On już ją zaczął…
Ks. Jacek Świątek