Jak mógł umrzeć Edward Stachura!?
Historia mojej znajomości ze Stachurą rozpoczęła się w maju 1977 r., a końcową kropkę postawił w niej tragiczny lipiec roku 1979. Jeśli odliczyć jego wyjazdy i moją służbę wojskową, był to dość krótki czas, ale naznaczony intensywnością. Wypełniony dziesiątkami spotkań w mieszkaniu poety na Rębkowskiej, podczas których śpiewał swoje piosenki, czytał fragmenty „Fabula rasa” i „Oto”, wiele mówił o człowieku-nikt i człowieku-Ja albo dzielił się swoimi fascynacjami muzycznymi - dzięki temu po raz pierwszy usłyszałem kwartety smyczkowe Beethovena. Było też wspólne robienie zakupów, przyrządzanie żurku i dzienne i nocne wędrowanie po Grochowie. Jednak najwięcej dowiedziałem się o nim w trakcie dwóch wypraw w moje rodzinne strony, przedsięwziętych wiosną i latem 1978 r. Ale czy go znałem? Z pewnością dobrze znałem wtedy jego twórczość.
Chyba można powiedzieć, że „Sted” był wybrańcem bogów – kochali go czytelnicy, lubiła go krytyka. Był wielokrotnie nagradzany. W bardzo młodym wieku został przyjęty do Związku Literatów Polskich…
Tak. Był objawieniem. Ważne nagrody, jakie otrzymał – Stowarzyszenia Księgarzy Polskich, nagrodę im. Stanisława Piętaka (dwukrotnie), nagrodę Fundacji Kościelskich – umacniały w nim przekonanie o własnej wartości. Jednocześnie miał dystans do literatury i życia literackiego. „Ja niewiele mam wspólnego z literaturą”, powiedział w czasie spotkania ze studentami polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Jak utrzymywał, „nie zajmował się literaturą”, próbował coś zrobić.
Stachura – zarówno w swoich utworach, jak i w życiu – wykreował wizerunek nieustannie wędrującego trampa. Jaki był cel tych jego wędrówek?
Wydaje się, że był to sposób życia, doznawania świata, wszak „wędrówką jedną życie jest człowieka”. Wędrowali Rimbaud i Whitman, podróżowali romantycy. Edward podzielał zdanie Nansena: „To wielka rzecz: Być znowu w drodze”. Lecz powinniśmy również pamiętać, że napisał: „Co to jest droga?/ To jest to, co masz na ustach:/ co krok i wieczne odkładanie samobójstwa”.
„Jestem wygnaniec. Ni Francuz, ni Polak, ni Meksykanin. Nie czułem ziemi pod stopami, ziemi, jak to mówią, własnej, rodzinnej, ojczystej”, żalił się w iście romantycznym stylu.
Poczucie bezdomności, obcości, inności ujawniło się już w pierwszych książkach Stachury. Ale i narrator jednego z ostatnich utworów z tomu „Się” wyznaje: „Straszliwie i cudownie samotnym się szło powolutku skrajem drogi”; zaś słowa kończące opowiadanie pod znamiennym tytułem „Ktoś kiedyś gdzieś” brzmią: „Sieroto moja…” Tak więc „ni Francuz, ni Polak, ni Meksykanin”, czyli – jak stwierdził niegdyś Krzysztof Rutkowski – poeta kulturowego pogranicza, który tłumaczył pieśni Indian Meksyku, Borgesa, Onettiego, Michela Deguy i prowadził swoje zeszyty podróżne także po hiszpańsku i francusku.
W sprawach sercowych też chyba niekoniecznie mu się wiodło…
To bardzo delikatna materia. Rzucają na nią światło jego piosenki, szczególnie „Odezwij się”. No i trzeba posłuchać, jak śpiewa „Nie ma szczęśliwych miłości” Georges´a Brassensa.
Jak przyjął Pan jego śmierć?
Wciąż pamiętam tę gazetową, PAP-owską notatkę i trzy wytłuszczone słowa w jej nagłówku: Zmarł Edward Stachura. I swoje zdumienie, niedowierzanie – jak mógł umrzeć E. Stachura!? On w takich sytuacjach powtarzał: „Biedni są ci, którzy zostają”. I ja też byłem biedny. Bardzo mi wtedy pomogła mądra i wrażliwa Zosia Zientek, którą poznałem swego czasu na Rębkowskiej. Błąkaliśmy się po warszawskich ulicach, Zosia opowiadała o jego dniach przedostatnich, ja również coś tam mówiłem, lecz raz po raz zapadaliśmy w milczenie, połykaliśmy łzy…
Wróćmy jeszcze do twórczości Stachury. Język jego utworów wyróżniał się pewną specyfiką. Niektórzy zarzucali mu wręcz, że był na bakier z polszczyzną. A jednak bardzo mocno wpływał na postrzeganie świata współczesnych mu czytelników, na ich estetykę, na literaturę w ogóle, ale chyba głównie na poezję.
Moja przygoda ze Stachurą zaczęła się od lektury jego wczesnych opowiadań. Oczarował mnie i zagarnął właśnie ich język – samoswój, zaczerpnięty z zapomnianych źródeł – zaś bohater-narrator „Jednego dnia” i „Falując na wietrze” stał się moim duchowym bratem. Na „dziwność” i odrębność tej prozy zwracał uwagę Julian Przyboś, a najlepiej rzecz ujął Henryk Bereza, orzekając: „Stachura jest pisarzem, który ma prawo pisać tak, jak mu to jest potrzebne”. Zresztą to bodaj Dostojewski uważał, iż każdy wybitny pisarz ma swoją własną gramatykę. Pamiętajmy przy tym, że poeta mieszkał w Polsce dopiero od 11 roku życia. Może dlatego niejednokrotnie słyszałem z jego ust: „Niesamowity jest ten język polski”. I wywiódł zeń niepowtarzalne dzieło.
Na krótko przed samobójczą śmiercią pisał: „Między nami mówiąc, wszystkie moje książki, wiersze i proza były modlitwami do Boga, którego ja nazywałem Cudne manowce, Widok nad widoki, Zjawa realna, Biała lokomotywa, Kropka nad ypsylonem czy jeszcze inaczej. I były nieustającą spowiedzią”.
Poruszające wyznanie, które zaskakująco współbrzmi ze stwierdzeniem Franza Kafki: „ Pisarstwo jest formą modlitwy” i konstatacją Gustawa Herlinga-Grudzińskiego: „Każde autentyczne pisarstwo przybiera w końcu postać modlitwy, jestem o tym przekonany. Modlitwy pojętej bardzo szeroko”. A czasem każe mi myśleć o życiopisaniu Edwarda jako o całopalnej ofierze z siebie.
Po śmierci Stachury jego matka powiedziała podobno: „Tera taka moda na niego jest, a za rok, za dziesięć, kto będzie pamiętał…”
Nie jest z tym tak źle. W 2007 r. ukazały się „ Listy Edwarda Stachury do Danuty Pawłowskiej”, w latach 2010-2011 dwa tomy Stachurowych dzienników, zaś w 2014 r. „Ktoś spoza planety” Barbary Czochralskiej i znakomita biografia poety autorstwa Mariana Buchowskiego pt. „Buty Ikara”. Ponadto świetną pracę wykonuje Jakub Beczek – młody poeta i literaturoznawca z Warszawy – który na łamach „Twórczości” opublikował, opracowane i opatrzone przypisami, listy autora „Siekierezady” do Ziemowita Fedeckiego, Wincentego Różańskiego, Rajmunda Kalickiego i Marii Dzierżyńskiej, a w „Odrze” nieznany list Rafała Wojaczka do E. Stachury. Chciałbym też łaskawym zzytelnikom polecić związane ze Stachurą teksty, pomieszczone w 7/8 numerze tegorocznej „Twórczości” oraz książkę „Teraz oto jestem… Edward Stachura we wspomnieniach”, która ma ujrzeć światło dzienne w połowie przyszłego roku. Zatem „dużo ognia” i oby tak dalej!
Dziękuję za rozmowę.
O rozmówcy
Jan Jastrzębski – prozaik, krytyk literacki – urodził się 12 marca 1952 r. we wsi Daćbogi (pow. siedlecki) na Podlasiu. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Pracował jako nauczyciel i dziennikarz. Debiutował w 1975 r. w dwutygodniku „Kamena”. Publikował m. in. w następujących czasopismach: „Nowy Wyraz”, „Odra”, „Sycyna”, „Borussia”, „Ocalenie przez poezję”, „Jaćwież”, „Topos”, na polonijnym portalu „Recogito” oraz w antologiach. Jest autorem zbiorów prozy: „Fado o ogrodach” (1981), „Drżąc” (1987), „Błoto” (1995, wyd. II 2019), „Prozy kolejowe” (1999), „Dzwonek” (2011), „Zaćmienie księżyca” (2014), „Ona” (2015).
15 marca 2019 r. w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku odbyła się premiera spektaklu „Błoto”, który powstał na podstawie jego powieści pod tym samym tytułem.
Od 1992 r. mieszka w Gołdapi.
Anna Wolańska