Błoto na salonach
Kto miał okazję uczestniczyć w dobrym kursie językowym, ten wie, że nie może na nim zabraknąć lekcji, której zazwyczaj nie ma w oficjalnym programie. Rzecz w tym, że praktycznie każda nacja posiada w swoim zasobie leksykalnym przekleństwa, wulgaryzmy. Chodzi o to, aby nie uśmiechać się jak łysy do grzebienia, gdy ktoś nam „zasadza” bluzgi, a my w tym czasie gorączkowo będziemy zastanawiali się, dlaczego owych barwnych zbitek sylab nie było w ugrzecznionych podręcznikowych czytankach. Albo żeby uniknąć sytuacji, której osobiście doświadczyłem swego czasu, przedstawiając się rodowitym Włochom, z uśmiechem (i dumą) tłumacząc, że studiuję na KUL. W swojej naiwności (jak też przy ówczesnej marnej znajomości mowy Dantego) nie wiedziałem, dlaczego oczy moich rozmówców powiększają się ze zdziwienia. Dopiero ktoś litościwy wyjaśnił, że „culo” znaczy „dupa”. Cóż, podróże kształcą.
Jedna nacja ma więcej bluzgów, inna mniej. Ponoć Polacy znajdują się w czołówce narodów Europy, jeśli chodzi o barwność i mnogość wulgaryzmów. Zapożyczenia, mody, zabory, rusyfikacja i germanizacja, wędrówki ludów itp. sprzyjały „zasysaniu” zasobów leksykalnych – nie tylko nazw np. narzędzi, potraw, urzędów czy nawet składni (koszmarny, mocno zadomowiony rusycyzm: daję to „dla ciebie” zamiast „tobie”). Nasze Podlasie ma szczególne „zasługi” w tej materii. Na styku narodowości, które przez wieki mieszkały obok siebie, klepały swoje biedy, po swojemu „gadały”: Polaków, Rusinów, Ukraińców, Żydów ukształtował się specyficzny dialekt pogranicza, tzw. chachała. Jeszcze w latach 50 ubiegłego wieku mieszkańcy okolic (niektórych rejonów) Białej Podlaskiej, Terespola, Międzyrzeca Podlaskiego rozmawiali ze sobą po chachłacku. ...
Ks. Paweł Siedlanowski