Mit mitem mit pogania
Baśniowe opisy poruszają wyobraźnię, niekiedy stając się kanwą artystycznych dokonań, a przede wszystkim są łatwym sposobem dotarcia z jakimś wyjaśnieniem stanu rzeczy do prostego ludu, nieposiadającego możliwości zrozumienia zawiłych naukowych twierdzeń. Zdawać by się mogło, że nie ma w nich nic zbytnio zatrważającego. A jednak nie sposób nie odnieść wrażenia, a nawet z pewnością stwierdzić, iż stanowią one niemałe zagrożenie właśnie dla ludzkiej egzystencji w świecie. Pozornie bowiem, będąc łatwym sposobem interpretacji rzeczywistości, w gruncie rzeczy one właśnie prowadzą ludzi na manowce. Zawierając w sobie wieloznaczność, dają możliwość różnorodnych interpretacji, czego skutkiem jest po prostu szerzenie wśród ludzi błędów w poznaniu świata. Ich łatwa przylepność do ludzkiej emocjonalności daje asumpt do wysunięcia się sfery przeżyć psychicznych na plan pierwszy z pominięciem racjonalności jako zasadniczego elementu odróżniającego człowieka od reszty stworzeń.
Co więcej, pozornie rozwiązują zagadkę istnienia i funkcjonowania świata, a w gruncie rzeczy odsuwają człowieka od prawdy, w efekcie końcowym wystawiając go na łup manipulatorów i interpretatorów. Dlaczego jednakże dzisiaj, w dobie tak rozwiniętych nauk przyrodniczych, pisać jeszcze o mitologiach starożytnych? Otóż dlatego, że dzisiejszy świat pełen jest mitologicznych stwierdzeń, a i sfera religijna nie jest od nich wolna.
Czy tylko symbol?
Nietrudno zauważyć, iż debatę synodalną w tym roku rozgrzewały nie tyle tezy teologiczne, ile raczej zawirowania wokół pozornie niewinnych figurek Pachamamy, które pojawiły się najpierw w Ogrodach Watykańskich w czasie pewnej ceremonii o charakterze kultycznym, a następnie znalazły swoje miejsce w jednym z kościołów przy Via della Conciliazione, skąd zostały w „gwałtowny” sposób usunięte i wrzucone w odmęty Tybru. Zawirowania wokół tychże przedstawień jednego z bóstw prekolumbijskich wydawać mogłyby się zwykłym biciem piany wobec niewinnego folklorystycznego zachowania i kultywowania tradycji przodków. Wszak w naszej polskiej rzeczywistości nikt jakoś nie narzeka na wróżby andrzejkowe, wigilijne wyczekiwanie odgłosów szczekania psów (skąd nadjechać ma kandydat na męża) czy też wyciąganie ździebeł siana spod obrusu. Ponadto całość tych wydarzeń oblano sosem radosnego szacunku wobec zastanej przez ewangelizatorów kultury miejscowej ludności. Radosne harce wokół prawzoru Matki Ziemi zdawały się niewinną li tylko zabawą. Problem jednakże leży w zupełnie czymś innym. Stawiając być może nawet prawdziwą tezę o potrzebie szacunku dla wierzeń ludów pierwotnych jako wyrazu ich ludzkich poszukiwań kontaktu z tym, co boskie, pośrednio zanegowano jedyność zbawienia w Jezusie Chrystusie, a ponadto przestawiono akcent ze zbawienia dokonującego się zasadniczo w wieczności na dokonywanie „samozbawienia” (w sferze ekologicznej) już tutaj, w tej przemijającej rzeczywistości. W obu przypadkach dokonano jednak najważniejszego przesunięcia, a mianowicie zanegowano prawdę. Prawdę, za którą oddawali swoje życie pierwsi chrześcijanie, nie dając zgody na włączenie Jezusa do szeregu bóstw i bóstewek w rzymskim Panteonie. Mit pozornej jedności ludzkiej wygrał z prawdą o jedynej możliwości zbawienia w Chrystusie.
Głos wołającego na puszczy
Podobny mechanizm mitologizacji zauważył w czasie spotkania z przedstawicielami szkół katolickich w Polsce kard. Robert Sarah. Zadał on pytanie, czy chrześcijanie mogą tak łatwo dzisiaj mówić o miłości Boga do człowieka, gdy ludzkość ma za sobą tragedię II wojny światowej i rzeź niewinnych w obozach zagłady. Odpowiadając na to pytanie, wbrew zapewne oczekiwaniom niektórych, stwierdził, że bez dokładnego przemyślenia tejże kwestii nie można zbyt łatwo szafować takowym stwierdzeniem. Nie sposób jednak nie zauważyć, iż właśnie to stwierdzenie stanowi zasadniczy element różnych kościelnych ruchów ewangelizacyjnych starających się przekazać prawdę Dobrej Nowiny ludziom współczesnym. Gdzie jest problem? Otóż w rozumieniu, czym miłość Boga właściwie jest. Benedykt XVI w swojej encyklice „Caritas in veritate” wskazał na niebezpieczeństwo sentymentalizacji chrześcijańskiego rozumienia miłości, która w najlepszym wypadku prowadzi do zrównania jej ze współczuciem. Niestety, właśnie ta sentymentalizacja towarzyszy najczęściej dzisiejszemu odbiorcy hasła o miłości Boga do człowieka. Co więcej, wydaje się, że zastosowanie tego wytrychu słownego zdejmuje z ewangelizatorów konieczność wskazania dalszej drogi związanej z pracą nad sobą, a pentakostalizacja kościelnych działań prowadzi w prostej drodze ku gnostyckiemu ujęciu zbawienia (co zauważył całkiem niedawno kongres w Rzymie poświęcony myśli papieża Franciszka). To ujęcie oddala od człowieka kwestię odpowiedzialności za swoje poczynania, składając wszystko na barki „miłującego Boga”, który po prostu „musi” nieustannie wybaczać i załatwiać nasze życie za nas. Co więcej, takie postawienie sprawy traktuje prawdę o Bogu, który jest miłością, jako remedium na wszystko w naszym życiu, od leczenia dziegciem po zagadnienia teologiczne (by zacytować podtytuł znanego dzieła G. Berkeley’a). Stanowi ono dokładną zasłonę dymną, dzięki której odsuwamy od siebie element ofiary, a życie traktujemy jako li tylko radosną i przyjemną przygodę, w której płatnikiem jest Pan Bóg. Tylko, że w tym przypadku Pan Bóg zostaje sprowadzony do idei wszystko tłumaczącej, bez konieczności udowadniania Jego istnienia. Staje się po prostu mitem.
A rzeczywistość skrzeczy
Wielu zauważa dzisiaj, iż poczynania duszpasterskie Kościoła z jednej strony zwężają się tylko do charytatywnej sfery, którą łatwo łączy się z tzw. rozumieniem człowieka, co oznacza przyzwolenie na każdą dewiację jego myślenia i działania, z drugiej zaś prowadzą do quasi mistyczno-teologicznej przyjemności bez związku z prawdą. Niestety, jest to właśnie wynikiem mitologizacji nie tylko języka, ale i myślenia ludzi Kościoła, którzy gry słowne i spocenie aktywisty postawiły ponad poznaniem prawdy. A przecież pierwsze przesłanie ewangelizacyjne brzmiało: „Myśmy POZNALI i uwierzyli miłości, jaką Bóg ma ku nam”.
Ks. Jacek Świątek