Komentarze
Źródło: PIXABAY
Źródło: PIXABAY

Idzie piękny, wspaniały…

Tydzień prawie przedświąteczny zaiste obfitował w nawał tematów ciekawych do komentowania.

Poczynania naszej noblistki, kolejne wypowiedzi superweganki niejakiej Spurek, buńczuczne pomachiwania szabelką przez sędzię (vel sędzinę) Gersdorf stanowią doskonałą pożywkę dla felietonistów i komentatorów. Podobnie zresztą jak ciągnąca się sprawa szefa NIK czy inne tego typu. Nie sposób jednak nie zauważyć, że na czoło wybija się jednak „wyczekiwana” decyzja konferansjera programu telewizyjnego i dyżurnego „teologa” kraju, czyli Szymona Hołowni, który światu i Polsce, niczym Piłsudski depeszą iskrową, obwieścił swój zamiar kandydowania w wyborach prezydenckich 2020 roku. Reakcja światka medialnego zdawała się podkreślać, iż jest to wydarzenie w swej wadze porównywalne z Bitwą Warszawską 1920 r. Relacje na żywo w mediach lewicowych i prawicowych, rządowych i opozycyjnych, na portalach społecznościowych i innych… Świat odetchnął z ulgą niczym uczestnik programów „talentowych”, gdy usłyszał wyczekiwany niecierpliwie werdykt.

Śmiać się oczywiście można, lecz na poważnie mówiąc, należy dość dokładnie rozważyć, czemu ów „Projekt: Hołownia” pojawia się teraz i w tej właśnie elekcji.

 

Qui bono?

Początkowo zadałem sobie pytanie, dlaczego właśnie w tym momencie i w tym czasie pojawia się ta „kandydatura”? Być może, jak ze śmiechem zauważyłem, ogłoszenie startu w elekcji 2020 nastąpiło pomiędzy wyborami Mistera i Miss Polski. Ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra – jak mówi polskie powiedzenie. Przyzwyczajony do elekcji poprzez złote przyciski Szymon Hołownia może oczekiwał lecącego spod sufitu złotego konfetti, które miało go ozłocić jak pożar Rzymu śpiewającego Nerona. Niestety, zdawać by się mogło, że wredny naród nie podchwycił czynu naszpikowanego miłosierdziem dla gminu, jak porządna pieczeń słoniną. Tylko czy aby o to chodziło? Otóż pojawienie się kandydatury pana Hołowni na tyle miesięcy przed wyborami stanowi tylko próbę namieszania na polskiej scenie politycznej. Osobiście mam dość frazesów, że polskie społeczeństwo jest zmęczone wieczną rywalizacją dwóch partii. Wystarczy tylko popatrzeć na Stany Zjednoczone, gdzie od wielu dziesiątek lat układ dipola jest utrzymywany przy życiu, by zrozumieć, że nie w tym leży tzw. zmęczenie polskiego elekta. W gruncie rzeczy każde nasze wybory, przynajmniej od 20 lat konstruowane są wokół dwudzielnego podziału. Idzie w nich raczej o idee, niż o przynależność partyjną. Co pewien czas jakaś partia staje się głównym przedstawicielem danej idei, a inne krążą wokół niej jak satelity, uznając podskórnie jej przewodnictwo na tej stronie sceny politycznej. Co ciekawe, po prawej stronie istnieje przywiązanie do siermiężnego wyrażania swoich poglądów, zaś po lewej zachodzi istna kreatywność przynajmniej w nazewnictwie, dzięki czemu elektor miota się od Twojego Ruchu do Wiosny. Dlaczego więc tyle pracy wkłada się w zagospodarowywanie osławionego „centrum” sceny politycznej? Przypomnę tylko, że w parlamencie rewolucyjnej Francji po 1789 r. ta część sceny politycznej nosiła znamienną nazwę – bagno. Otóż nie ze względu na poważanie dla tej części wyborców, ile raczej dlatego, że ich nieokreśloność ideowa stanowiła doskonałą pożywkę dla wszelkiej maści lewicowych zwyrodnień, gdyż tłamszona pod przykrywką prawicowej cnoty lewacka chuć mogła łatwo znaleźć uzasadnienie dla swojego działania.

 

Operacja Szymon H.

Wydaje się, że operacja z Szymonem Hołownią nie ma na celu wykreowanie nowego gracza na polskiej scenie politycznej. Dzieje Janusza Palikota, Ryszarda Petru, Katarzyny Lubnauer czy Roberta Biedronia wyraźnie wskazują na dość szybką konsumpcję przez „macierzyste” partie. Podobnie raczej będzie w przypadku pana Hołowni. Tym razem jednak zagranie poszło w stronę elektoratu raczej katolickiego. Scena polityczna ze strony antyklerykalnej jawi się jako zagospodarowana, a przecież nie idzie o to, by nękać swoich potencjalnych koalicjantów. Chodzi raczej o to, by w przypadku wyborów prezydenckich doszło do drugiej tury. Sondaże wskazują wyraźnie na dominację obecnego prezydenta i to właśnie w okolicach zdobycia urzędu w pierwszej fazie elekcji. Taki scenariusz zamyka drogę do wymiany osoby zasiadającej w Pałacu Namiestnikowskim. Potencjalna druga tura wyborów stanowi jeszcze szansę na wymianę, bo wówczas, licząc na stan z wyborów do senatu, można domniemywać przepływ elektoratu Szymona H. we „właściwym” kierunku. Oczywiście, kandydat do urzędu otrzyma jakąś państwową synekurę w formie rekompensaty za poniesione straty, jeśli za takowe uznać tylko odejście z dochodowego programu telewizyjnego. Innymi słowy: nie jest to gra o jakąś nową jakość na polskiej scenie politycznej, lecz raczej forma kolejnego oszustwa wyborców. Nie waham się użyć tak mocnego słowa. Przy okazji jednak na wierzch politycznej pralni wyszło dość skrzętnie skrywane powiązanie medialno-finansowe. Jeśli w okolicach Szymona Hołowni nagle pojawiają się osoby z pewnego tygodnika, będącego własnością tzw. kapitału zagranicznego, oraz nazwisko z toplisty najbogatszych polskich przedsiębiorców, wskazuje to dość jasno na trop zaangażowania się w ten projekt postaci cokolwiek niezbyt zainteresowanych samym urzędem państwowym, ile raczej interesami możliwymi do ukręcenia dzięki sprawnie działającemu (oczywiście dla tychże sił) procesowi legislacyjno-ekonomicznemu. I w tym wypadku prawdziwym wydaje się sentencja, iż wierzyć należy tym informacjom, które zostaną oficjalnie zdementowane.

 

Ach piękny jestem…

Swego czasu Janusz Korwin Mikke zastanawiał się, dlaczego kobiety nagminnie głosują na Ryszarda Bugaja (przypomnę – jeden z założycieli dawno już zapomnianej Unii Pracy). Odpowiadając, stwierdził był, iż dzieje się tak, ponieważ każda z pań na swej piersi chce hołubić brodatego krasnoludka. Być może teza ta jest cokolwiek ostra, jednak przywiązanie do bajek jest w tym przypadku, jak i w przypadku pana Hołowni, jak najbardziej uzasadnialne. Cóż, jakie czasy, tacy i Andersenowie. Bajka jednak jest tylko bajką, uroda przemija jak zima w La Paz, a kac powyborczy trwa w tym przypadku pięć lat. Może więc nie łykać tego napitku?

Ks. Jacek Świątek