A po nas choćby potop…
Tymczasem okazuje się, że w polityce mogą mieć miejsce wydarzenia o takim charakterze. Rafał Trzaskowski z rozbrajającą szczerością oświadczył już w wieczór niedzielny, iż z Konfederacją Krzysztofa Bosaka bardzo wiele go łączy. Zwrócił oczywiście uwagę przede wszystkim na sferę gospodarczą, ale sam fakt nobilitacji współorganizatorów Marszu Niepodległości, stojącego w kontrze zasadniczej do „spacerowych” poczynań obecnego włodarza Warszawy, który chadzał był raczej pod tęczową flagą, jest czymś niebywałym w swojej kategorii. Ciekawe, co jeszcze zrobić może pretendent do zamieszkania w Pałacu Namiestnikowskim (nazwa w jego wydaniu nabierze całkowicie nowego znaczenia). Radosny pisk podnieconej nastolatki, który wydał z siebie, gdy Szymon Hołownia określił „warunki brzegowe” swojego wskazania w drugiej turze (choć i bez nich poparłby Trzaskowskiego), pokazały że w polityce słowa się całkowicie nie liczą. Myślę sobie, że w tej sytuacji pretendent PO do prezydenckiego stolca powinien zmienić hasło wyborcze.
Od tej pory zamiast „Mamy dość!” winien krzyczeć „Dam wszystko!” lub „Dam każdemu!” Dzięki temu pozyska także wyborców Roberta Biedronia.
Śpiewać każdy może…
Mówiąc jednak poważnie, z ogromnym niepokojem należy odnieść się do tych działań. Wydaje się, że przynajmniej w medialnej rzeczywistości przeszliśmy do porządku dziennego nad faktem „kupowania elektoratów”. I chociaż wielu publicystów zauważa, że proste sumowanie procentów elekcyjnych nie jest działaniem cokolwiek zgodnym z rzeczywistością, to jednak z uporem maniaka niektórzy politycy podążają tą właśnie drogą. Dewaluacja ich obietnic wyborczych jest w takim stanie rzeczy jedynym pewnikiem. Skoro można obiecać wszystko i wszystkim, to wypowiedzieć można każde słowo, bez spozierania na jego konsekwencje czy też konieczność wypełnienia wyborczych obietnic. Kupiony lud wyniesie na piedestał, a potem niech dzieje się co bądź. Stosowanie przy tym technik manipulacyjnych zdaje się być betką, bo przecież nikt o to nie zapyta. Gdyby sięgnąć pamięcią do tego, co działo się w czasie kampanii prezydenckiej pięć czy dziesięć lat temu, można byłoby odnaleźć w pamięci opowieści Naczelnego Myśliwego Kraju i Mianującego Szogunów w jednej osobie, który z rozbrajającą szczerością obwieszczał światu, iż nie tylko jest związany z każdą piędzią ziemi ojczystej, ale nadto rodził się w każdym mieście i miejscowości, z mieszkańcami których akurat się spotykał. Ten schemat powiela dzisiaj kandydat PO na prezydenta. Myślę, że manewr A. Dudy z 2015 r., gdy wręczył B. Korowskiemu małą flagę z emblematem Platformy, teraz także byłby na miejscu. Dzisiejszy kandydat PO również bowiem cierpi na amnezję odnośnie środowiska, które go wypromowało. I tu właśnie spod pudru obietnic i podlizywań wyłania się zasadniczy problem, który zarówno dla wyborców R. Bosaka, jak i elektoratu przynajmniej kilku jeszcze pretendentów do Pałacu na Krakowskim Przedmieściu, powinien być znamienny. Otóż nie do końca R. Trzaskowski wypowiada się o wizji wartości fundujących tożsamość narodową i będących spoiwem wspólnoty państwowej.
Zalewanie ciepłą wodą
Sztab wyborczy, zaprzyjaźnione media i gorący zwolennicy wychowanka Bronisława Geremka wielokrotnie na ustach mają hasła związane z Konstytucją RP oraz „wartościami” fundującymi ponoć wspólnotę europejską. W wyrażonej wyżej wątpliwości nie idzie jednak o to, co jest „mięsem armatnim” opozycji przez ostatnie pięć lat. Idzie raczej o podstawowe i zasadnicze wartości, na których opiera się nasza polska tożsamość. Rzecz niesłychanie ważna z punktu widzenia wspólnoty politycznej. Mówiąc prościej: nie idzie o detaliczne rozwiązania społeczne, ale o jasne odpowiedzi na pytania, które w swoim wierszu stawia W. Bełza („Kto ty jesteś?…”). Znamienne jest w tym przypadku, na co zwraca uwagę wielu obserwatorów polskiego życia społecznego, podmienienie słowa „Polska” na zwrot „ten kraj”. I bardzo zastanawiający jest powrót w retoryce wyborczej R. Trzaskowskiego do tez D. Tuska o ciepłej wodzie w kranie (tym razem jest to teza o centrach inwestycyjnych w powiatach i inwestycjach za rogiem). Pojawia się jednak pewna zasadnicza różnica. Otóż gdy D. Tusk mówił o ciepłej wodzie w kranie, to jeszcze można było pomyśleć o instalacji wodnej w swoim mieszkaniu. Biorąc zaś pod uwagę dokonania zalewowe R. Trzaskowskiego, nie do końca można mieć pewność, co będzie źródłem ciepła owego płynu, który obiecuje na nas wylać. Gdy połączy się to wszystko z hasłami odejścia od strategicznych z punktu widzenia interesów Polski jako całości inwestycji (sprawa przekopu Mierzei Wiślanej czy budowa CPK, nie mówiąc o wspominaniu reaktywacji Trójkąta Weimarskiego w kontrze do Grupy Wyszehradzkiej i idei Międzymorza), to jasnym się staje, że sfera wartości państwowotwórczych w przypadku kandydata PO jest zasadniczo inna od tego, co stanowi podstawę nie tylko idei narodowych, ale i zdrowego rozsądku. I nie dziwi fakt skrzętnego ukrywania w czasie kampanii prezydenckiej otoczenia R. Trzaskowskiego w ratuszu warszawskim, którego zasadniczym trzonem są działacze skrajnie lewicowi, dla których największym wrogiem jest religia.
Cysorz to ma klawe życie…
Gdy spojrzy się w ten sposób na propozycję prezydentury R. Trzaskowskiego, to poparcie go nie tylko przez elektorat K. Bosaka, lecz nawet znaczną część wyborców S. Hołowni, wydaje się czynem nie tylko nieracjonalnym, ale wręcz samobójczym. Na bazie takiej prezydentury nie tylko nie utrzyma się społeczeństwo narodowe, ale nawet i obywatelskie. Oba te typy społeczne mają bowiem za podstawę pojęcie odpowiedzialności, które w tym przypadku zupełnie zanika. Skoro bowiem nie bierze się odpowiedzialności za słowa, to skąd znajdzie się odwaga, by wziąć odpowiedzialność za czyny? Istotą bowiem wartości państwowotwórczych jest rozliczalność osoby dzierżącej władzę choćby nawet przed Bogiem i historią. Warto wziąć to pod uwagę, jeśli nie chce się przez najbliższe pięć lat rozwiązywać dylematu: czy nas wystrychnięto na dudka, czy też wydudkano na stryszku?
Ks. Jacek Świątek