Powiedziane po francusku
Pomijając domysły części polskiej braci dziennikarskiej na temat diety, a zwłaszcza napojów, które przed wystąpieniem zażywał, należy wspomnieć i pochwalić doskonałą znajomość języka francuskiego, a zwłaszcza powstrzymanie się przed skonfundowaniem części słuchaczy, którzy tego języka cokolwiek „nie panimali”. Można by rzec, iż nasz były prezydent wykazał się ogromną kulturą osobistą. Wydaje się jednak, że część polskiej elity politycznej owej lekcji jakoś nie wykorzystała. Początek mijającego tygodnia zdominowała debata w mediach na temat obecności lub nie na uroczystości zaprzysiężenia nowego (a raczej starego) prezydenta. Szczególnie w procederze odmawiania pojawienia się na tej uroczystości przodowali politycy związani z Platformą Obywatelską. Mnożone przez nich powody absencji mogły przyprawić o zawrót głowy. Owszem, od razu było można poznać, że nie o demonstrację sprzeciwu wobec dyktatorskich zapędów Jarosława Kaczyńskiego i kierowanej przezeń partii chodzi. Zasadniczym elementem tychże uzasadnień była nieprzetrawiona jeszcze frustracja po przegranych ósmych z rzędu wyborach.
Swego czasu, w momencie czczenia przez polski parlament zmarłego tragicznie prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, media zauważyły nieobecność na sali obrad prezesa PiS i kilku jego współpracowników. Wówczas w jednym z felietonów publicysta GazWyb określił to mianem „strachu, brakiem wychowania i demonstracją polityczną”. Stosując zasadę symetrii, można dzisiaj do działań związanych z PO i jej sekundujących przywiązać taką ocenę. Ale pośród tych wszystkich uzasadnień zwrócić należy uwagę na zachowanie głównego rywala Andrzeja Dudy w prezydenckich potyczkach. Rafał Trzaskowski oświadczył, iż nie wybiera się na zaprzysiężenie, ponieważ obiecał własnym dzieciom spędzenie z nimi weekendu. Trochę to tłumaczenie jest dziwne, gdyż zaprzysiężenie wypada w czwartek, więc jeszcze jeden dzień od weekendu dzieli, ale cóż – jaki pan, taki kram. Choć z drugiej strony to właśnie Rafał Trzaskowski miałby najbardziej komfortową sytuację odmowy udziału w tej uroczystości. Wszak nie będąc posłem czy senatorem, ani też nie piastując żadnego centralnego urzędu, nie ma obowiązku uczestniczenia w niej. W odróżnieniu od niego np. W. Kosiniak-Kamysz jest posłem, a R. Biedroń – europosłem. I wystarczyłoby tylko to powiedzieć. Jednakże sposób uzasadnienia nieobecności w przypadku prezydenta stolicy nosi znamiona pewnej małej prowokacji politycznej. Otóż jednoznacznie określił on siebie jako lidera kontestatorów demokratycznych wyborów Polaków, a nadto dał do zrozumienia, że umie wywiązywać się z obietnic. Szkoda, że wcześniej jakoś nie przyszło mu do głowy, iż należy wywiązywać się też z obietnic wyborczych.
Na stos rzuciliśmy
Z totalną opozycją mam jeszcze i ten problem, że głoszone przez nich hasła nijak się mają do praktyki i postępowania. Z jednej strony głoszą i niosą na sztandarach ogromną troskę o państwo i o jakość jego instytucji, z drugiej zaś przejawiają niespotykaną jak dotąd w polskiej praktyce politycznej niechęć do tych instytucji, którymi na dzień dzisiejszy nie zarządzają. Wszystko, cokolwiek nie zgadza się z naczelnym celem, jakim jest dzierżenie niepodzielnej i od nikogo niezależnej władzy, stanowi śmiertelne dla nich zagrożenie. W swoich poczynaniach są gotowi na sprzysiężenie się ze szkalującymi nasz kraj (w ich nomenklaturze „ten kraj”) siłami politycznymi, ideologicznymi czy ekonomicznymi z zagranicy oraz sprzymierzyć się z najbardziej ekstremalnymi środowiskami społeczno-politycznymi w naszym kraju. Ostatnie poparcie dla najbardziej odrażających moralnie działań chociażby pewnej „mniejszości” (mężczyzna publicznie klepiący się po kroczu, co widziały dzieci na marszu z okazji rocznicy wybuchu powstania warszawskiego, czy też agresywna próba aneksji obszaru wolności religijnej w Polsce poprzez zawłaszczanie symboli religijnych) jest tego najlepszym dowodem. Na bok idą jakiekolwiek uzasadnienia logiczne czy argumenty moralne. Najważniejsze jest dowalenie obecnie rządzącym poprzez wzbudzenie jak największej możliwej fali nienawiści. A przynajmniej nieustanne podsycanie konfliktu wewnątrzpaństwowego, nawet jeśli jest on cokolwiek wydumany.
Piłsudskiego bon mot o kurach
W kontekście takiego podejścia do spraw państwowych przez znaczną część klasy politycznej sentencje i aforyzmy Józefa Piłsudskiego jawią się jako wręcz salonowy wyraz dobrego wychowania i smaku. Nie do końca można je dzisiaj zastosować jednak tylko do „klasy” politycznej. Niestety, znaczna część polskiego społeczeństwa musiałaby odnaleźć się wśród tych, którzy wyprowadzają kury w celach wiadomych. Być może dlatego, że staliśmy się społeczeństwem doskonale poddanym medialnej pralni umysłów. A być może i dlatego, że nawet będąc świadomi tej operacji dokonywanej na naszej logice, poddajemy się jej, gdyż pogoń za sensacją równoważy brak silnych doznań emocjonalnych w naszym życiu osobistym. Ostatecznie można by stwierdzić, że podążamy za syrenim śpiewem określonych ośrodków propagandy, ponieważ w swoich kompleksach uważamy, iż na topie można być tylko wtedy, gdy ma się pochwałę tzw. elit europejskich lub też przyszytą do naszych umysłów metkę: „Made in EU”. Wszystkie te przypadki, niestety, można sprowadzić do zwykłej ludzkiej głupoty. Może więc dobrze, iż kolejni nasi opozycyjni obecnie politycy chwalą się znajomością języków obcych. Mówienie do części Polaków w ojczystym języku nie ma sensu, ponieważ zrozumieją oni z tego tyle, co z mandaryńskiej przemowy. Ich zachwyci sam dźwięk obcego języka. Nawet jeśli w tymże języku powie: „Je ne suis pas intéressé par vos opinions et vos problèmes”.
Ks. Jacek Świątek