Towarzysz Szmaciak z sojowym latte
Jakiś czas temu miałem okazję rozmawiać z Józefą Hennelową. Opowiadała o swojej pracy w „Tygodniku Powszechnym” w latach 50 ubiegłego stulecia, cenzurze, dylematach, jakie jej towarzyszyły. Wspomniała o odwiedzinach w redakcjach i drukarniach za Odrą. - Pamiętam swoją pierwszą wizytę w NRD, w wydawnictwie w Lipsku drukującym książki religijne, dewocyjne, katechezy - mówiła. - Uderzyła nas szczególna sytuacja: zobaczyliśmy, co znaczy mieć cenzora w sobie! Nad nami w Krakowie czuwał pan, z którym można było się kłócić. Zdarzało się, że spór przenosił się do Warszawy i choć zwykle przegrywaliśmy, pozostawała dumna świadomość, że jednak nie poddaliśmy się bez walki. Zachowywaliśmy poczucie wewnętrznej wolności. Redaktorzy w „bratnich państwach” żyli w przeświadczeniu, że w każdej chwili nakład może być skonfiskowany, odrzucony. Choć kontroli zewnętrznej praktycznie nie było, z lęku często wycinali więcej, niż było trzeba. Żyli w permanentnym strachu!
Nikt nie stał nad ich głowami, a mimo to żyli sparaliżowani myślą, iż mogliby zrobić coś, co nie spodoba się władzy”.
Historia lubi się powtarzać
„Inne mamy czasy, ale wirus marksizmu” – powtarza prof. Andrzej Nowak – „przetrwał, zmutował i zakaża dziś z wielokroć większą intensywnością niż przed laty”. I jest stokroć groźniejszy niż COVID. Wydaje się, że owa „wewnętrzna cenzura” dziś zyskała nową rację bytu. Na zachodzie Europy i w Stanach Zjednoczonych na przygniatającej większości uniwersytetów można głosić tylko ściśle sprofilowane idee, niesprzeczne z ideologiami gender, LGBTQ+. Pisząc o Żydach, nie wolno naruszyć mitu Holocaustu, nawet jeśli w wielu miejscach rażąco jest niespójny. Poglądy podważające lewicowe dogmaty automatycznie wykluczają z publicznej debaty, książki „heretyków” są wycofywane z księgarni, a ich autorzy stają się persona non grata w tzw. towarzystwie. ...
Ks. Paweł Siedlanowski