Na wyżynach
I choć w dobie zarazy nietrudno znaleźć tani wyjazd za granicę, to świadomość, że skutkować on może brakiem możliwości powrotu „na ojczyzny łono”, podróżnicze zapędy ciut studzi. Okazuje się jednak, że życie na - zwłaszcza krajowym - wyjeździe, mimo pewnych lęków i obaw, ciągle jakoś tam zipie. Z akcentem na „jakoś”. Choć i samo „zipie” też by wystarczyło. Zipie na przykład w sanatoriach. Czyli miejscu, gdzie trafiają - jak to chcą niektórzy - zwłaszcza Janusze i Grażyny. W dodatku ci najbardziej rozpustni. Kto tak myślał albo i nadal myśli, to niech natychmiast przestanie. Bo nawet jeśli historie o sanatoryjnych romansach miały w sobie jakieś ziarno - albo nawet kilka ziaren - prawdy, to strach przed zarazą okazał się najlepszą przyzwoitką.
Nawet dla tych, którzy wyznają zasadę, że trzeba by aż ponad kwadransa bliziutenieczkich relacji, żeby się można było wrednego wirusa nabawić. Tu nie pomaga nawet świadomość, że każdy/a kuracjusz/ka musiał/a przed wyjazdem negatywnym testem covidowym się okazać.
I tym oto sposobem ze słynnej sanatoryjnej integracji nie pozostało prawie nic. Bo jakże się integrować, skoro każda twarz w maseczkowym ukryciu jest. Na skutek tego ukrycia żadnych tu wieczorków – nawet zapoznawczych, żadnych fajfów, żadnego rozgardiaszu na korytarzach nie uwidzisz, nawet zwykłe „dzień dobry” obowiązywać przestało. No bo komu je mówić? Maseczce? I w zasadzie po co, skoro kolejny etap integracji niemożliwy jest?
Jedyny sposób na podejrzenie czyjejś urody to stołówka. No i jeszcze basen. Ale o ile do stołówki każdy, no to już na basen nie wszyscy przecież chodzą.
Niemożność integracji ma jeszcze inną przyczynę – w sanatoriach istnieje podział na sorty – pełnopłatny i częściowo odpłatny – na NFZ. Sorty inaczej jedzą, inaczej mieszkają – chyba nie muszę mówić, że w nieco wyższym i niższym standardzie. Co z tego, że nikt nie ma o to do nikogo pretensji? Fakt faktem jest. Dodatkowo zespolenie utrudnia wielonarodowość. Wygląda na to, że prym w polskich sanatoriach (zwłaszcza tych nadbałtyckich) wiodą Niemcy, ale i rosyjskojęzycznych też trudno byłoby zliczyć. I chociaż nie ma problemu z tym, żeby „w kuchni ktoś przy dziecku mówił po niemiecku” (bo ani się do kuchni w sanatorium wchodzi, ani nie spotkasz tu dzieci), to już problem z prigłaszaniem Nataszki jest. Bo jakże jej: „Słuszaj! igrajut cza-cza, pajdziom patańcowat” powiedzieć, skoro cza-czy ni widu, ni słychu.
Jak więc z powyższego wynika, koronawirus zdecydowanie popsuł sanatoryjną międzyludzką więź. Za to poziom sanatoryjnej moralności na niewyobrażalne do tej pory wyżyny wzniósł.
Anna Wolańska