Skąd wziąć dziś nowy tekst?
Być może poświątecznie rozleniwiony pesymizmem pokrywam niedomagania pracy intelektualnej. Tak się zdarza, gdy zbyt wiele obciąża żołądek po opróżnianiu świątecznych zapasów w gronie (tym razem zmniejszonym) rodziny i znajomych. Jest jednak w tej mojej niechęci zupełnie inny ton: gorycz. Nie jakaś wielka i patetyczna, wodząca na zwadę z Panem Bogiem. Taka zwyczajna, ludzka, co zmienia smak pod językiem. Taka, co nie pozwala odczuć radości w spojrzeniu na horyzonty przeszłego i przyszłego. Być może trzeba ją zwerbalizować, by w miarę spokojnie podejść do dni, „których jeszcze nie znamy”. Minął kolejny rok w moim życiu. Co go szczególnie naznaczało? Odejścia. W ostatnim roku pożegnałem ludzi, którzy w mojej życiowej wyobraźni cokolwiek znaczyli. Nie utyskuję na koronawirusa, bo trudno obrażać się na rzeczywistość.
Jest jednak w tych odejściach smak przemijania starego świata, który tworzył pewne ramy utrzymujące spoistość widzenia. Ludzie z pierwszych stron gazet i całkowicie nieznani światu, ludzie znani wszystkim i ludzie znani tylko mnie oraz wąskiemu gronu znajomych, ludzie znani „od zawsze” i poznawani na pewnych etapach mojego życia – to sznur cieni odlatujących wraz ze starym rokiem. Nie chcę wymieniać ich po nazwiskach, bo trochę byłby to ekshibicjonizm mojej duszy. Każdy z nas ma swoje rejony intymne, które nie są eksponowane w świetle dziennym. Do ich rozjaśnienia wystarczą li tylko znicze cmentarne. Taka osobista kraina cieni. Mijający rok zapełnił ją cokolwiek bardziej. I jest w tym gorycz słów, których się nie wypowiedziało, i spotkań w nieskończoność planowanych. Na tyle obciążających sumienie, że podnieść wzrok zbyt trudno. Zostawiam więc ten wymiar tylko sobie, bo poukładać to wszystko trzeba sercem i wspomnieniami.
Burze i napory
2020 rok zapisuje się jednak czymś więcej. To był czas, w którym rozpętała się światowa nawałnica krusząca dość zdecydowanie fundamenty cywilizacyjne. Przyzwyczajeni do swojego podwórka (w końcu nasza chata z kraja) rozważamy je tylko w kontekście piorunów i wściekłych wyzwisk wulgaryzmem epatujących. Tymczasem do czynienia mamy z całkowicie światową rewoltą spod znaku Marksa i Lenina, poddanych kosmetycznym zabiegom upiększającym. Ogólnie sprowadza się ona do negacji prawdy na rzeczy interpretacji i własnych przekonań. Historyczne fakty oraz logiczne myślenie stanowią dla tejże rewolty najgorszy rodzaj wroga. Nie sposób nie zauważyć, iż jej inspiracja nie leży tylko i wyłącznie w sferze ideowej, wykorzystywanej cokolwiek do osiągania własnych celów. Tłum ma to do siebie, że nie czeka na logiczne uzasadnienie dla działania, lecz ogarnięty emocjami dąży tylko do zaspokojenia doraźnych i niskich celów. Im bardziej górnolotne hasła, tym cel coraz niższy. W tym kontekście nawet krew, jeśli się poleje, a zapewne to nastąpi, będzie przedstawiana jako rynsztok, a nie rzeka z Apokalipsy. W tym także trudno odnajdywać nadzieję.
Pianie kogutów
Mijający czas przyniósł nieoczekiwanie także weryfikację w łonie samego Kościoła. Czy jednak z efektem samooczyszczenia mogliśmy mieć do czynienia? Raczej wątpliwa. Tutaj także element zapomnienia zadziałał wręcz znakomicie. Rozprzestrzeniająca się realnie i medialnie epidemia stała się kanwą ujawniania skrytych pokładów mentalności wierzących. Także duchownych. Podejście do zagrożenia zarażeniem się koronawirusem wykazało nie tylko miałkość teologiczną, w której zasadniczym argumentem były znalezione ad hoc stwierdzenia internetowych szamanów, bez zbytniego wnikania w ich logiczną i teologiczną strukturę, lecz nadto ujawniło się zapomnienie (tak chcę sądzić) podstawowych kwestii w sprawach wiary. Przykładem może być nieumiejętność rozróżniania pomiędzy sakramentami a praktykami pobożnościowymi, cicha akceptacja zasady „cel uświęca środki” czy chociażby bez żądnej żenady stosowanie mechanizmu „Korban”, dostatecznie potępionego przez samego Jezusa. Być może miało to być tzw. „dostosowania kulturowe”, jednakże zza woalu dość zdecydowanie wyziera niewierność. Brak zdecydowanej reakcji w sprawach, w których powinna ona nastąpić z siłą równą dawnemu „Non possumus!”, połączona z histerycznymi poczynaniami w kwestiach nadrzędnych, wskazuje na dość zasadnicze zagubienie. Ale nie w meandrach współczesnego świata, tylko w rozumieniu przez Kościół własnej tożsamości. Przyznam się, że niepokojem napawa mnie to, iż dzisiejszy Kościół rozdarty jest nie pomiędzy ortodoksją i herezją, ale pomiędzy Pachamamą i „uznaniem” dla Lutra, a kwestie moralne ogranicza do „hegemoni maseczek i przyłbic”. To Kościół, który dezynfekuje ręce przed i po Komunii św., zapominający jednak o obmyciu palców z Najświętszych Postaci.
Marzenia o świcie
Lubię pisać felietony wczesnym rankiem. To przechodzenie od mroku do świtu jest tchnieniem nadziei. Moje okno, przy którym stoi biurko, wychodzi na zachodnią stronę. Spoglądanie na pierwsze symptomy dnia, światłem przeganiające ciemność nocy, mają w sobie coś proroczego. Dają niepozorny sygnał, iż to nie ciemność będzie miała ostatnie słowo, lecz światło, które w końcu zwycięży. Nie mam jednak dowodu na to, że tak się stanie. I w tym tkwi radość niepewności. Nowy 2021 rok po narodzeniu Chrystusa ma w sobie coś z poranka. Trzymam się tego, choć w sercu są zadry i niepokoje. Ale przecież wierzę, że w ostateczności wzejdzie Światło nieznające zachodu. Dlatego nie poddajemy się zwątpieniu, gdyż Bóg jest większy od naszego serca. Zostawić więc trzeba to, co już przeszłością, i ruszyć w podróż do Świtu. Bośmy jeszcze nieprzegrani.
Ks. Jacek Świątek