Godnie żyj, nim przyjdzie…
Skąd w naszej przestrzeni publicznej i w ogóle w społecznie akceptowalnych poczynaniach pojawiła się właśnie ona? Co przeoczyliśmy albo nad czym nie zapanowaliśmy? Czy jest to jakiś znak czasów, które nadchodzą, czy też symptom dekadencji i degrengolady mijającej cywilizacji? Niezależnie od odpowiedzi jedno wydaje się pewne: zachowania z pogranicza etyki i savoir-vivre’u są najlepszym papierkiem lakmusowym stanu moralnego społeczeństwa i objawiają przed obserwatorami jego intelektualny poziom. Właściwym bowiem dla człowieka w jego rozwoju od najwcześniejszego dzieciństwa jest element naśladownictwa. Porzekadło, iż niedaleko pada jabłko od jabłoni, nie jest oceną rodzicieli, ale podkreśleniem właśnie tej prostej zasady, że latorośl odwzorowuje w swoim życiu zachowania, z którymi spotyka się w domu rodzinnym, dodatkowo rozwijając je i wzmacniając własnymi spostrzeżeniami oraz chęciami.
To, co dokonuje się na naszych ulicach, być może traktowane jako pewien margines naszego społecznego współżycia, jest symptomem czegoś, co dokonało się w naszej tożsamości. Tożsamości ludzkiej i narodowej.
Pozostał tylko honor
Chcąc odnaleźć odpowiedź na powyższe pytania, warto najpierw zadać sobie inne: czym właściwie jest wulgarność? Słownik Języka Polskiego oddaje to słowo poprzez wyrażenia synonimiczne względem niego. Wulgarność to ordynarność i nieprzyzwoitość, brak subtelności lub smaku, nadmierne uproszczenie lub spłycenie jakiejś kwestii. Jakby jednak nie ująć tej kwestii, jedno pozostaje pewne – jest to cecha człowieka, przez którą wyraża on siebie. Wyraża siebie, czyli to, kim jest. Nie, nie chcę nikogo obrażać, ale nie sposób tego inaczej ująć. Nasze metody wyrażania siebie świadczą o nas samych, czyli nie o umiejętności dygania nogą we właściwych sytuacjach, ale jak sami siebie postrzegamy. Jak postrzegamy to, kim jesteśmy. Problem więc nie leży li tylko w nauczeniu się posługiwania widelcem czy nożem, bo ludożerca używający sztućców do degustacji nadal jest ludożercą. Problem spoczywa całkowicie w uznaniu własnej tożsamości. I to jest punkt wyjściowy dla całego naszego rozważania. Otóż przyglądając się temu, co dzieje się na ulicach czy formach internetowych, nie sposób nie zauważyć, iż zasadniczym problemem nie jest brak szacunku dla interlokutora lub kogoś inaczej formułującego swoje poglądy. Naczelnym problemem jest brak szacunku dla samego siebie. A to już wynik całkowitego zapomnienia własnej tożsamości. Szacunek dla samego siebie wyrasta na poczuciu własnej wartości, rozumianej nie jako pycha, ale jako honor. Wiedząc, kim się jest, nie trzeba szukać poparcia wśród innych, w stadzie czy żebrząc o uznanie grupy. Nie istnieje potrzeba skrajnego podkreślania własnego oglądu świata, ponieważ nie jest się zainteresowanym, czy ktoś to uzna czy nie. Nie istnieje również potrzeba krzykliwego zaznaczania własnej obecności w świecie. To, co możemy zaobserwować we współczesności, to spazmatyczne wołanie o uznanie, a więc po prostu miałkość w uznaniu samego siebie.
Uczyńmy człowieka?
Jest oczywiście jeszcze jeden szkopuł. Nikt z nas nie jest zamkniętą w sobie monadą ani samotną wyspą. Człowiek z natury swojej, czyli z faktu bycia człowiekiem, potrzebuje odniesień społecznych. Ale nie po to, by one go stworzyły, a tylko po to, by dzięki społeczeństwu mógł rozwinąć swoje człowieczeństwo w stopniu właściwej dla niego doskonałości. Dlaczego o tym piszę? Otóż dlatego, że wielu z nas zastanawia się, jak zachować się wobec tego, co dokonuje się wokół nas. Potępić czy zaakceptować? Ani jedno, ani drugie. Drogą, która może cokolwiek jeszcze zmienić w świecie nas otaczającym, jest pokazanie właściwego człowieczeństwa. Tylko nie drogą ideologii, tzn. nie poprzez kolejny wykład czy też głoszenie formuł wyuczonych na tym czy innym kursie teologicznym lub quasi teologicznym. Tak, mówię tu o Kościele. Zauważalnym jest miotanie się wspólnoty uczniów Chrystusa pomiędzy Scyllą i Charybdą, między rafami nowoczesności i mieliznami tradycjonalizmu. To, co Kościół winien zaoferować współczesnemu światu, to wychowani w uznaniu własnej tożsamości ludzie. A to wymaga pewności prawdy. Trzeba skończyć flirt ze światem. Drobny przykład. W Kościele namnożyło się różnego rodzaju „dni”. Dawniej mieliśmy wspomnienia i święta, które wskazywały na możliwe zachowania i wartości dzięki ukazaniu działania Bożego i prawdziwych ludzi. Dzisiaj mnożymy, jak świat, obchody ku czci marynarzy, piesków i tolerancji, zapewne mając w zanadrzu ustanowienie dnia pierwotniaka lub innej ameby. Rozmazujemy człowieczeństwo. Tymczasem sami musimy uwierzyć, że to, co głosimy, nie jest mitem lub opowieścią do interpretacji, ale prawdą. Nie szukamy naszego Jezusa, ale po prostu Jezusa, Syna Bożego, który stał się człowiekiem. On jest dowodem, że człowiekiem można być bez stada i uznania rzesz. Zasadniczym problemem współczesnych wyznawców Chrystusa nie są ataki z tej czy z innej strony, ile raczej zapomnienie czym jest człowieczeństwo i rozmycie się w teoriach mistrzów podejrzeń: Nietzschego, Freuda i Marksa.
Diogenes z Synopsy w kruchcie kościelnej
Szukanie człowieka. Tak, jak przed wiekami na greckiej agorze, trzeba wziąć w rękę płonącą pochodnię i w środku rozgrzanego słońcem południa poszukiwać człowieczeństwa. A to domaga się przypomnienia sobie kanonów wychowania opartych nie na interpretacjach i mniemaniach, kaprysach i instynktach, ale na cnotach osadzonych w ludzkiej naturze. Kościołowi wobec ataków i muru nienawiści potrzeba nie uśmiechniętych selfie czy eventów z pogranicza psychoanalizy, ale realizmu. Realizmu niebędącego cynicznym poszukiwaniem własnej korzyści, ale realizmu, z którego powstał jako projekt Boga. Realizmu, w którym mężczyzna będzie mężczyzną, a kobieta kobietą, i razem służyć będą człowieczeństwu. To jest właśnie godne życie. Ale tego nie zrozumieją wąchający lawendę.
Ks. Jacek Świątek