Teoria przypadku
Otóż w tym tygodniu dwie takie sytuacje wzbudziły moje własne prywatne tsunami emocjonalne, które zmiotło wszelkie granice, z etykietą włącznie. Pierwszym z nich było wystąpienie tzw. zwykłych księży, a drugim - wyznania wiceministra zdrowia na temat trzeciej fali pandemii. Urzędnik polskiego ministerstwa zdrowia oznajmił był z całkowitą szczerością, iż szczytu „trzeciej fali” pandemii w Polsce należy oczekiwać, zgodnie z wyliczeniami matematycznymi, na przełomie marca i kwietnia. Każdy z nas ucieszyłby się na wiadomość, iż modele matematyczne są w stanie dość dokładnie obliczyć, kiedy spodziewać się możemy szczególnej zjadliwości siejącego grozę mikroba. Kiedy jednak sięgnie się do kalendarza, wówczas radość zmienia się cokolwiek w złość. Otóż na przełomie marca i kwietnia w tym roku wypadają… Święta Wielkanocne. Już od dawna krążą opowieści, że mamy do czynienia z najbardziej pobożnym wirusem świata. Czuły na doznania religijne omija wielkopowierzchniowe sklepy, ale z uporem maniaka walczy o wstęp do wszelakich świątyń i miejsc modlitwy. A teraz dochodzi jeszcze jeden aspekt, a mianowicie nasz narodowy charakter pobożności tegoż wirusa.
Otóż już od roku wciela w życie polskie przyzwyczajenie do tłumnego udziału w uroczystościach i najważniejszych świętach religijnych. Z nosem w kalendarzu nie sposób nie zauważyć, iż największe obostrzenia związane ze zjadliwością owego wirusa miały miejsce w ubiegłym roku właśnie w Święta Wielkanocne i w Święta Bożego Narodzenia. Widać i w tym roku garniturek założył, krawacik podwiązał, buciki pastą przetarł i ustawił się w blokach startowych, aby być pierwszym w świętowaniu. Wydaje się, że w forsowaniu kościelnych murów i drzwi ma większą determinację niż uczestnicy czarnych marszów i feministki z San Juan w Argentynie. Ale mówiąc poważnie, to zasadniczym elementem „dokonań” wirusa z Wuhan staje się doskonałe rozbijanie tradycyjnych więzi społecznych. Przypomnijmy sobie chociażby świętowanie wigilijnych kolacji w gronie pięciu osób. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób właśnie pod wpływem informacji o zjadliwości owego wirusa rezygnowało z tradycyjnych odwiedzin rodzinnych w czasie świąt. Kierowali się zwykłą troską o swoich najbliższych. Ale przedłużanie tego stanu niechybnie prowadzi do systematycznego i powolnego zanikania podstawowych więzi społecznych, jakimi są relacje rodzinne i religijne. Społeczeństwo ich pozbawione stanowi zbiór monad zamkniętych na siebie nawzajem i kierowanych harmonią przedustawną (jak chciał Leibniz), której autora jakoś poznać nie możemy. Nie sposób nie odnieść wrażenia, iż naszymi zachowaniami ktoś dokładnie steruje. Wątpię, by był to polski rząd. W końcu to nie policyjny krawężnik ustala zasady ruchu drogowego.
Jak kiełbasa cokolwiek wyborcza
Drugim zdarzeniem, które sprawiło, że niecenzuralne wyrażenia zawisły na moich ustach, było pojawienie się już formalne tzw. „zwykłych księży i zwykłych sióstr” w przestrzeni medialnej. Na swojej stronie internetowej opublikowali oni stanowisko w sprawie zabijania dzieci nienarodzonych w kontekście wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie przesłanki eugenicznej. Gdy zaczynałem czytać owo „stanowisko”, to z niemałym zadziwieniem przyjąłem zamiar postawiony przez owych „zwyczajsów” (skoro mogą być tradsi, to mogą być i zwyczajsi). Mianowicie chcieli oni pokonać kwadraturę koła. Za swój zamiar przyjęli odpowiedź na pytanie „czy i jak da się pogodzić prawo do życia przysługujące każdemu człowiekowi od chwili jego poczęcia, z prawem do dokonania przerwania ciąży przez kobiety, które doświadczają ogromnego lęku, nosząc w swoim łonie dziecko dotknięte ciężkim i trwałym upośledzeniem.” Ale po pierwszym zdziwieniu przyszła jednak chwila, gdy zbiór pewnych słów zawisł na moich ustach. Panowie i Panie zwyczajsi, od kiedy można mówić o PRAWIE do dokonania przerwania ciąży? W moralności chrześcijańskiej nie ma miejsca na „prawo do zabijania”. Kościół od wieków uczy o braku odpowiedzialności za popełnione zło, ale nie usprawiedliwia samego zła, a na pewno nie czyni go prawem. Pouczaliście innych, by dokształcili się z teologii, a może samemu należy wziąć książkę do ręki i – dokształciwszy się – przestać głosić farmazony. Pojawienie się w tym gronie „reformatorów kościelnych” osób z innych wyznań chrześcijańskich dość jasno dowodzi, iż nie kierujecie się troską o wspólnotę Kościoła, ale po prostu dążycie do zawładnięcia ową wspólnotą, a jeśli to nie wyjdzie, ostatecznym celem stanie się rozbicie wspólnoty wierzących. A po drugie, czy sam stan lękowy uzasadnia możliwość zabicia drugiego człowieka? Czy stan emocjonalny jest wystarczającym uzasadnieniem dla unicestwienia innego? Ponadto, gdy weźmie się pod uwagę sam strach, to czego on dotyczy? Czy przypadkiem nie tego, że wymagać będzie ofiarności ze strony rodziców? To pójdźcie o krok dalej i „uzasadnijcie” zabijanie starszych, nieuleczalnie chorych i osób w stanie terminalnym. Przecież i w tym wypadku osoby z ich otoczenia przeżywają stan lękowy o swoje dobre samopoczucie. Drodzy zwyczajsi, sam fakt przypodobania się tłumowi nie jest wystarczającym powodem, by opuszczać prawdę.
Rumiane jak rzeźnia o poranku
Uff, nie sposób zachować zimną krew, gdy wokoło tyle idiotyzmów. Ubrane w togi profesorskie, zakonne habity, święte ornaty i inne gadżety „wielkości” oddalają się, a przy okazji i nas, od twardego podłoża zdrowego rozsądku. Co wobec tego czynić? Ano trzeba, zgodnie z receptą Herberta, wyciągnąć z lamusa portret Sokratesa, krzyżyk ulepiony z chleba, stare słowa, a nade wszystko powtarzać wielkie: „Nie!”. Mimo przypisywanego zapachu naftaliny i sznurowania ust. Wtedy będziemy jak „żywoty świętych”: jaśni, prości, jednoznaczni, a nade wszystko widzący strukturę rzeczy – prawdę. Inaczej pozostanie nam huczące życie, rumiane jak rzeźnia o poranku.
Ks. Jacek Świątek