Komentarze
Źródło: PIXABAY
Źródło: PIXABAY

Parskanie wałachów

Reakcja na watykański dokument zakazujący ceremonialnego błogosławienia związków homoseksualnych w świątyniach katolickich była do przewidzenia. Zadziwienie niektórych katolickich komentatorów nad tymi zachowaniami, zarówno wśród świeckich, jak i pośród duchownych nawet na najwyższych szczeblach, może stanowić tylko i wyłącznie wskaźnik ich oderwania od rzeczywistości i bujanie w oparach własnych marzeń i snów.

Natomiast biadolenie i utyskiwanie nad tymiż reakcjami to tylko i wyłącznie objaw całkowitej bezbronności i rozbrojenia intelektualnego tzw. elit katolickich żurnalistów. Schizma w łonie Kościoła nie tyle staje się faktem, ile po prostu ostatecznie się domyka. Biadolenie nad tym nic już nie przyniesie i nie da żadnego efektu, a szczególnie nie przyczyni się do utrzymania jakiegoś status quo zapewniającego możliwość życia z przymkniętymi oczami i w udawaniu, że nic się nie stało. Nie znajdujemy się bowiem w wirze dopuszczalnych debat i różnicy zdań, w którym chodzi o odkrycie prawdy, ale w finalnym punkcie przewartościowań w łonie Kościoła i zapewne na początku koniecznego nowego otwarcia. Coming outy nieortodoksyjności i sprzeciwu wobec utrwalonego nauczania Kościoła nie są już dzisiaj elementem wojny podjazdowej i poszukiwania przyczółków stanowiących punkt wyjścia dla kolejnych podskórnych ataków i inwazji.

Są one po prostu sposobem życia ludzi, którzy już zdecydowali się na ezgystencję poza doktryną Kościoła. Jedyną rzeczą, jaką wspólnota uczniów Chrystusa może dzisiaj zrobić, to ponownie ogłosić światu jedyną prawdę, która zawarta jest w Jezusie, i bez oglądania się na ewentualne straty liczbowe wśród wiernych trwać przy depozycie wiary. A to bolesna operacja. Zarówno Benedykt XVI, jak i św. Jan Paweł II dawno już zwracali uwagę, iż czeka nas droga tzw. świętej reszty, której znamieniem będzie katakumbowość i nieliczność. Strach przed tym szlakiem jest najgorszym doradcą. Nie tylko dlatego, że ugruntowuje wizję Kościoła jako wspólnoty uczniów niemrawych i niezdecydowanych, ale przede wszystkim dlatego, że oddala ad calendas graecas uznanie prawdy za probierz normalności. Nie można bowiem opierać sukcesu ewangelizacyjnego o liczby zwiększające populację wierzących. Jest to powodem do chluby dla każdego apostoła, ale nie jest to miara sukcesu Dobrej Nowiny. Stojąc dzisiaj na początku drogi, Kościołowi trzeba jasnej deklaracji trwania przy prawdzie, niezależnie od reakcji świata. Ukrywanie jej pod korcem koniunkturalizmu wcześniej czy później zagasi tlący się knotek, a nas ustawi po stronie odchodzących z Kościoła. W tym kontekście wskaźnikiem jawi się przypowieść o soli tracącej swój smak.

 

Z wiadrem wody w stajni Augiasza

Ten proces ruszenia do przodu zacząć się musi od oczyszczenia własnego domu. Trudność i twardość życia współczesnych chrześcijan zachwyconych prawdą koniecznym czyni odsunięcie ludzi, dla których wyznacznikiem są „miękkie szaty” ulegania słabościom i dewiacjom. Trzeba jasnego przekazu, iż Kościół daje szansę grzesznikowi, ale nie grzechowi jako takiemu. Dobitnie widać to w przypadku homoseksualizmu. Zdanie papieża Franciszka o konieczności wsparcia dla osób z tą przypadłością nie oznacza akceptacji i apoteozy osób współżyjących ze sobą wbrew naturze. A to oznacza – ni mniej, ni więcej – jak tylko to, że dla zadeklarowanych homoseksualistów, dążących do przyklepania ich sposobu życia doktryną wykastrowaną, w łonie Kościoła nie ma miejsca. Niezależnie od tego, jakie dane statystyczne będą przytaczane. Dokonanie tego zakłada jednocześnie konieczność potwierdzenia z całą mocą i stanowczością podstawy prawa naturalnego stanowiącego zasadę katolickiej nauki o moralności. Odrzucenie tego, co św. Tomasz z Akwinu uważał za jedną z dróg objawienia człowiekowi prawa wiecznego, stanowi bowiem główną przyczynę owych wystąpień przeciwko nauce Kościoła w samym jego łonie. W tym kontekście Kościół winien powrócić do pozytywnego traktowania teologii stworzenia, w której akcent winien paść nie na ekologię, ale na pozytywny wymiar planu Bożego i jego aplikację w hierarchii stworzenia. Odkrycie na nowo tego wymiaru poznania prawdy objawionej jest konieczne, bo bez tego tajemnica odkupienia staje się tylko doraźnym klajstrowaniem ludzkich słabości, a nie powrotem do tego, co było na początku, a co stanowi także punkt Omega w całym zamyśle zbawczym. Nie dokona się to jednak, jeśli pozostaniemy na poziomie słabości teologicznej. Dzisiaj, jak nigdy, właśnie w punkcie wyjścia winniśmy powrócić do porządnego wykształcenia teologicznego. I to w zakresie nie sposobów działania, ale w zakresie prawd wiary. A to oznacza prymat teologii systematycznej (fundamentalnej, dogmatycznej i moralnej) nad „teologiami duszpasterskimi”. Socjologia, psychologia i inne winny stanowić tylko doraźną pomoc, a nie zasadę teologicznej spekulacji. Postawa taka prowadzi do konieczności odejścia również od „odkrywania” na siłę historycznego Jezusa, co przypomina Heglowską koncepcję radosnego Proroka z Nazaretu, którego optymizm zabił Paweł z Tarsu. Koncepcja ta jest powodem związywania treści Dobrej Nowiny z doraźnymi kulturowymi uwarunkowaniami ze szkodą dla prawdy stałej i niezmiennej. Co więcej, w połączeniu z nieustannym podkreślaniem koniugacji i deklinacji w językach biblijnych, zakłada nieufność do ludzkiego rozumu, który na przestrzeni wieków, pochylając się nad objawieniem, w Chrystusie odkrywał prawdę.

 

Bezpłodność na współczesnej łączce

Mam wrażenie, iż reakcje Kościoła na to, co dzieje się we współczesnym świecie, przypominają radosne poparskiwania wałachów, czyli trzebionych ogierów. Cóż z tego, że stworzenie to przypomina zdrowego konia, ale spłodzić nowych potomków nie jest w stanie. Pozostaje tylko praca pociągowa, żarcie trawy i żałosna wegetacja aż do śmierci w rzeźni. Z tym światem nie ma co siadać do gry przy zielonym stoliku. Ten stolik trzeba po prostu wywrócić. A zacząć należy od siebie.

Ks. Jacek Świątek