Kościół
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

(Nie)zwykły skrobidecha

Podkreślał, że praca, której nie towarzyszy modlitwa, jest niewiele warta, i że nigdy nie powinno się żałować czasu na spotkanie z Bogiem. Wielu mówiło o nim: „Wypisz, wymaluj św. Józef”. Tymczasem on kwitował to słowami: „jestem zwykłym skrobidechą”. Pokorny, życzliwy dla ludzi. Taki był br. Kalikst Kłoczko, kapucyn z lubelskiej Poczekajki, którego życiowe motto brzmiało: „Kochać Boga w bliźnich”.

Od jego śmierci minęło osiem lat. Zmarł w opinii świętości w pierwszą sobotę miesiąca i wigilię Święta Bożego Miłosierdzia. - Odchodząc tego dnia, br. Kalikst zyskał swoistą pieczęć potwierdzającą piękno jego życia wypełnionego wiarą i miłością - uważa o. prof. Andrzej Derdziuk OFMCap, autor wielu publikacji o kapucyńskim stolarzu. W swojej najnowszej książce pt. „Brat Kalikst z Poczekajki” przypomina postać tego skromnego zakonnika, który mawiał: „Ważne jest, aby człowiek za wszystko, cokolwiek się uda, dziękował Bogu. Nie trzeba często prosić, tylko dziękować. Człowiek sam z siebie dużo nie wymyśli, jeśli Pan Bóg nie da. Tego w życiu doświadczyłem”. Marian Kłoczko pochodził z Podlasia. Urodził się 15 kwietnia 1930 r. w miejscowości Brzozowo Kolonia należącej do parafii w Różanymstoku niedaleko Suchowoli. Był jednym z dziewięciorga dzieci Wincentego i Moniki. Kilkoro z jego rodzeństwa zmarło w wieku dziecięcym.

Gdy i on, mając 12 lat, ciężko zachorował na dur brzuszny, matka zaniosła go do parafialnego kościoła i powiedziała Matce Bożej: „Jeśli wyzdrowieje, jest Twój”. Mały Maniuś – bo tak na niego mówiono w dzieciństwie – wychowywał się w domu, w którym panowała atmosfera bliskiej relacji z Bogiem oraz Maryją. – Kalikst często wspominał swoją mamę, która codziennie podczas porannych obowiązków śpiewała Godzinki o Niepokalanym Poczęciu NMP. Opowiadał też, że kiedy miał sześć lat, matka zapomniała zabrać go z… kościoła. Wracając od Komunii św., Monika Kłoczko, przejęta, że ma w sercu Jezusa, siadła w innym miejscu. Gdy skończyła się Msza św., nie zastanawiając się, wyszła ze świątyni i poszła do domu. Dopiero tam uświadomiła sobie, że nie ma z nią syna. Padła na kolana, prosząc Matkę Bożą: „Maryjo, która zgubiłaś swego Syna w świątyni jerozolimskiej, pomóż mi odnaleźć mego Maniusia, którego zgubiłam w kościele w Dąbrowie”. Chłopczyk znalazł się cały i zdrowy – opowiada zakonnik.

Po tych szczególnych interwencjach maryjnych Marian uznał, że jego życie należy do Boga i Jego Matki. ...

MD

Pozostało jeszcze 85% treści do przeczytania.

Posiadasz 0 żetonów
Potrzebujesz 1 żeton, aby odblokować ten artykuł