Kultura
Źródło: ARCHIWUM
Źródło: ARCHIWUM

Ciągle jestem stamtąd

Rozmowa z Anną Halasz, Podlasianką z Gdyni, autorką wydanej w cyklu „Opowieści z Wiary”powieści „Obecność. Odczytując znaki”.

Ta książka była pisana nietypowo. Najpierw na przestrzeni prawie dziesięciu lat niezależnie od siebie powstawały opowiadania. Część z nich odnosi się do określonych zdarzeń lub osób, mimo że nie relacjonuje konkretnych życiorysów. Na przykład „Most” i „Kołacze” to pożegnanie mojej przyjaciółki, która zmarła kilka lat temu. Jej bliscy i przyjaciele odnajdą tam szczegóły identyfikujące jej osobę, ale opowiedziane zdarzenia nie są relacją z jej życia. Postacie i zdarzenia z ostatniego opowiadania są całkowicie zmyślone, ale doświadczenie pewnych niezwykłych zjawisk, które się pojawiają w życiu głównego bohatera, opiera się na moich własnych przeżyciach oraz opowieści mojego kolegi. Dla odmiany opowiadanie „List” nawiązuje do burzliwego życiorysu jednego z polskich pisarzy ubiegłego wieku, a idąc za bohaterką ulicami Miasteczka, być może niektórzy rozpoznają jedno ze znanych uzdrowisk. Natomiast nie zależało mi, by rozpoznawać w nich prawdziwe historie, wprost przeciwnie, mam nadzieję, że teksty są bardzo autonomiczne. Ten zbiór opowiadań rozrastał się i rozrastał, aż wreszcie pojawił się pomysł, aby znaleźć jakieś kleiszcze i połączyć te teksty wspólnym wątkiem w całość. Chyba mi się udało.

„Obecność” to książka o odnalezieniu wiary?

 

Można tak powiedzieć. Ale też o poszukiwaniu sensu życia.

 

Wydaje ją Pani w czasie, kiedy pandemia zburzyła cały porządek świata i rosną statystyki apostazji.

 

Nie przyświecało mi takie założenie, żeby stworzyć jakąś przeciwwagę. Jeżeli już, to pisząc tę powieść, czy wcześniej opowiadania, myślałam raczej o symbolach i tajemnicach, jakie spotykamy, jakie inni zostawiają na naszej drodze.

Muszę też przyznać, że nie lubię we współczesnej literaturze skupiania uwagi na opisywaniu zła. Mam wrażenie, że często autorzy są nim wręcz zafascynowani i opisują je we wszystkich możliwych aspektach. Moim zdaniem to niewiele daje czytelnikowi. Mam świadomość, że świat nie jest różowy, nigdy taki nie był. Nie ma z czym dyskutować – tak jest. Niewiele jednak zyskujemy, poświęcając czas i angażując się w oglądanie, a co gorsza w tworzenie finezyjnych opisów coraz bardziej wyrafinowanego zła. Chyba jest tak, że z czym człowiek obcuje, takim się staje, tym czymś nasiąka. To droga, na której trudno wzrastać zarówno twórcom, jak i czytelnikom. Takie rzeczy niszczą wszystko to, co jest siłą człowieka, motorem działania, przyczyną kierującą ku dobru. Człowiek traci optymizm, pogodę ducha, traci wiarę w Opatrzność, w Bożą opiekę. Ze złem, z brutalnością trzeba się liczyć, ale nie ma sensu tego celebrować.

 

Zdradzi Pani kulisy pracy nad „Obecnością”?

 

Ta książka była pisana nietypowo. Najpierw na przestrzeni prawie dziesięciu lat niezależnie od siebie powstawały opowiadania. Część z nich odnosi się do określonych zdarzeń lub osób, mimo że nie relacjonuje konkretnych życiorysów. Na przykład „Most” i „Kołacze” to pożegnanie mojej przyjaciółki, która zmarła kilka lat temu. Jej bliscy i przyjaciele odnajdą tam szczegóły identyfikujące jej osobę, ale opowiedziane zdarzenia nie są relacją z jej życia. Postacie i zdarzenia z ostatniego opowiadania są całkowicie zmyślone, ale doświadczenie pewnych niezwykłych zjawisk, które się pojawiają w życiu głównego bohatera, opiera się na moich własnych przeżyciach oraz opowieści mojego kolegi. Dla odmiany opowiadanie „List” nawiązuje do burzliwego życiorysu jednego z polskich pisarzy ubiegłego wieku, a idąc za bohaterką ulicami Miasteczka, być może niektórzy rozpoznają jedno ze znanych uzdrowisk. Natomiast nie zależało mi, by rozpoznawać w nich prawdziwe historie, wprost przeciwnie, mam nadzieję, że teksty są bardzo autonomiczne. Ten zbiór opowiadań rozrastał się i rozrastał, aż wreszcie pojawił się pomysł, aby znaleźć jakieś kleiszcze i połączyć te teksty wspólnym wątkiem w całość. Chyba mi się udało.

 

Wierzy Pani w przypadki?

 

Myślę, że nie ma przypadków. Niektórzy mówią, że to drugie imię Ducha Świętego. Jestem przekonana, że niewyobrażalnie skomplikowany świat ciągle się kręci, wyłącznie dzięki „Boskiej praprzyczynie”, jaką było „stań się”, a ona nie ulega przedawnieniu. Więc to, co wydaje się przypadkiem, jest wpisane w porządek wszechświata i z pewnością czemuś służy. Podobnie jest z tym, co spotyka człowieka. Przypadkiem zmieniłam pracę, przypadkiem znalazłam się w Grupie Artystycznej Nazaret, przypadkiem zaczęłam dla niej pisać i tak aż do dziś. Nie za dużo tych przypadków? Napisałam kiedyś taki wiersz „pesymiści nie pójdą do nieba”. Albo jesteśmy dziećmi Bożymi, albo sierotami rzuconymi na pastwę losu. Wybór należy do każdego z nas.

 

Pytam, oczywiście, w kontekście bohatera „Obecności”, Tomasza. Okazujesię bowiem, że w jego życiu te przypadki niekoniecznie były przypadkami. Jak umieć, jak nauczyć się odczytywać znaki, które pojawiają się w naszym życiu?

 

To rzeczywiście nie jest łatwe. Wszyscy stawiają znaki. Ci, którzy niosą dobro, i ci, którzy chcą je zasłonić albo zniszczyć. Po pierwsze – trzeba być czujnym, po drugie – nie ulec złudzeniu, że się prawdę posiadło ostatecznie. Słuchać sumienia i poszukiwać, ale też mieć pewny punkt odniesienia. Dla ludzi wierzących, dla mnie, to jest rzecz oczywista – trzeba po prostu prosić Ducha Świętego o dar mądrości, rozumu… o światło dla umysłu. To jest rękojmią, że się nie zgubimy w tym poszukiwaniu. Drogowskazem jest też Biblia, traktując słowo Boże jak przewodnika, można iść z zawiązanymi oczami. Jak się nie ma takiego punktu odniesienia, portu, który zawsze jest prawdą, dobrem, bywa o wiele trudniej.

 

A czyja jest tytułowa obecność?

 

Dla mnie jest ona przede wszystkim obecnością Pana Boga. Ale zostawiam w książce miejsce dla czytelnika. W zależności od doświadczenia, przyjętego porządku świata każdy odczytuje znaki inaczej. Może dla kogoś tytułowa obecność będzie obecnością drugiego człowieka, tak jak w życiu bohaterów powieści – dyskretny zakonnik w życiu Tomasza, zmarła żona przy Wiktorze czy Igor w życiu tracącej wzrok Wiki. Poza tym ta obecność nie jest oczywista, więc może sprowokuje do poszukiwań, do stawiania pytań. Każdy musi ją nazwać po swojemu.

 

Czyli – Pani zdaniem – literatura ma prowokować pytania?A nie powinna udzielać odpowiedzi?

 

Jedna funkcja nie wyklucza drugiej. Wśród moich znajomych wiele osób znalazło jednoznaczną odpowiedź podobnie jak ja. Ale myślę, że dla wielu ludzi nie jest to takie proste, bo ich doświadczenie życiowe jest inne, bo nie nauczyli się bliskości z Panem Bogiem. I nie uwierzą, żeBóg jest tuż obok, nie dojrzeli w swojej wierze do takiego momentu, więc do nich to nie przemawia. Mnie też kiedyś bardzo śmieszyli ludzie Ruchu Światło-Życie. Może wynikało to z tego, że spotykałam osoby, które nie potrafiły mnie przekonać. To ich zachłystywanie się, że Pan Bóg jest miłością, połączone z entuzjastycznym okazywaniem radości było dla mnie śmieszne i nienaturalne. Wszystko się zmienia, gdy człowiek dojrzewa w wierze, zaczyna być bliżej Pana Boga, wtedy rozumie taką radość, nawet jeśli sam nie reaguje tak emocjonalnie. Ale zanim przyjdzie ten moment… Książka – mam nadzieję, że moja także – może zasiać ziarno, z którego zrodzi się odpowiedź na niejedno pytanie.

 

A jak przyjąć fakt, że obecność Boga jest różna w życiu różnych ludzi? Jednym – nie wiadomo czemu – dzieje się dobrze, a innym – też nie wiadomo czemu – dzieje się źle.

 

To prawda! Ale to jest poza naszą kontrolą. Chyba musimy się z tym pogodzić. Oczywiście trudniej przyjąć trud i niepowodzenia, zgodzić się, że życie nie jest samym szczęściem. Patrząc na to z drugiej strony: Pan Bóg przecież nie zakłada, że najpierw nas sponiewiera, ażeby potem nagrodzić. On daje nam to, co jest dla nas najlepsze. Być może tylko w taki sposób możemy wzrastać, zbliżać się do Niego. Wszystko, co nas spotyka, jest naszą szansą. Trudno to ocenić, bo nie mamy takiego oglądu sytuacji jak Bóg. Nie jesteśmy w stanie ocenić, co jest nam potrzebne, co nas przygotowuje, rozwija… Wierzę, że w ostatecznym rozrachunku coś, co jest trudne, co jest dla nas cierpieniem, w gruncie rzeczy jest dobre.

A ponadto takie myślenie przynosi też praktyczny pożytek. Gdy człowiek akceptuje swoje życie – nawet jeżeli jest trudne i bolesne – wierząc, że w ostatecznym rozrachunku będzie dobrem, wtedy jest łatwiej, nie boli tak mocno.

 

„Musimy się z tym pogodzić”? A co z naszą wolnością? Nie jest najważniejsza?

 

Absolutnie nie! Wolność dla samej wolności powoduje, że człowiek daje sobie prawo, by żyć kosztem drugiego. Jeśli wolność jest najważniejsza, to każde zdanie można zacząć od słów „mam prawo do…”

i nieważne, czyim kosztem będzie się to prawo realizować. To zawsze kończy się krzywdą bez względu o kogo chodzi – silnego przeciwnika, zniedołężniałego staruszka czy nienarodzone dziecko. Nie neguję wolności, ale przed nią musi kroczyć dobro i prawda. Bóg dał nam wolną wolę, a nie wolność. Możemy wybrać, czy chcemy być wolni, czy dobrzy. Bo wolność sama w sobie bardzo często myli szczęście z wygodą i prowadzi nas na skrajprzepaści. Wolność nie jest wartością absolutną.

 

Jest Pani jeszcze trochę Podlasianką czy może już gdynianką?

 

Należę do ludzi, którzy nie porzucają łatwo przeszłości, ciągle jeszcze jestem stamtąd, z Podlasia, mimo że już od wielu lat także stąd, z Pomorza. Ale mój świat wewnętrzny, wyobraźnia karmi się także tym, co widziałam i przeżyłam w rodzinnych stronach. Ludzie, zwyczaje, swoisty krajobraz ciągle są we mnie obecne. Niektórzy bohaterowie dostają swoje literackie miejsca właśnie stamtąd. Dom rodziców Tomasza, to dom z moich rodzinnych stron, dodałam mu tylko rzekę za sadem.

 

Dziękuję za rozmowę.


Anna Halasz, z d. Sulińska, absolwentka I Liceum Ogólnokształcącego im. Bolesława Prusa w Siedlcach i Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, pisarka, poetka, autorka podręczników do nauki języka polskiego, teatralnych scenariuszy i adaptacji scenicznych. Od 24 lat mieszka w Gdyni. Jest związana Grupą Artystyczną Nazareti Przeglądem Teatrów Amatorskich „Kurtyna” oraz ze stowarzyszeniem Katolickie Amatorskie Centrum Kultury.

Anna Wolańska