Teatr Dowolnego Wieku
Jak mówią osoby biorące udział w widowisku, do przygotowania do spektaklu, którego premiera miała się odbyć w Niedzielę Palmową, był dla nich jak rekolekcje. Scenariusz napisany przez Jolantę Barańską bazował na motywach „Żywota i bolesnej męki Pana naszego Jezusa Chrystusa i Najświętszej Matki Jego Maryi” Katarzyny Emmerich wymagał od nich zanurzenia się w mękę Pana Jezusa. Tym bardziej że emocje, jakie towarzyszyły Matce Bożej, uczniom i innym świadkom śmierci i zmartwychwstania Chrystusa, bardziej trzeba było pokazać niż wyrazić słowem. Udało się doskonale. Teatr Dowolnego Wieku to ewenement, którego sedno doskonale oddaje nazwa. Łączy osoby w różnym wieku, reprezentujące kilka pokoleń. Bywa, że na scenie spotykają się babcia, mama i wnuczka. W widowisku „Trzy dni i dwie noce” pięknie, bardzo dojrzale spisała się trójka ósmoklasistów, z których dwojgu „towarzyszyły” mamy. Jedna z nich - Judyta Osik, wychodziła na scenę już jako dziesięciolatka.
Dowolność w nazwie odnosi się również do liczby aktorów, która zmienia się w zależności od potrzeb, ale też od chęci i możliwości wystąpienia. Fundament tworzy niezawodna ekipa: J. Barańska, Barbara Dejczman, Kinga Osik, Elżbieta Gruszkowska i Małgorzata Gil. Gdy sytuacja tego wymaga, dołączają do nich ich dzieci czy znajomi. – Ostatnia sztuka, 16 w naszym dorobku, napisana była na czterech aktorów. A Pan Bóg tak wszystko poprowadził, że ostatecznie na scenie wystąpiło kilkanaście osób. Wszyscy byli wspaniali – podsumowuje pani reżyser.
Marzenia się spełniają
B. Dejczman w TDW występuje od drugiego przedstawienia. Razem ze swoim wnukiem zagrała wówczas w „Opowieści wigilijnej”. Nie przypuszczała, że tak ją wciągnie ten świat. – Naszą misją jest pokazać ludziom, że życie nie zamyka się w słowach jeść, wypić, spać. Że jest jeszcze sztuka i wyższe wartości. I jak obserwuję, społeczność Sławatycz polubiła nas i nasze sztuki. Myślę, że są one odskocznią w dzisiejszej dobie. A dla nas – źródłem radości i satysfakcji, tym bardziej że robimy to zupełnie bezinteresownie – mówi B. Dejczman. Zdradza, że przez całe życie marzyła po cichu o tym, żeby wziąć do ręki mikrofon i zaśpiewać przed publicznością. Dzisiaj powtarza każdemu: „marzenia się spełniają”. I wie, co mówi. Tak naprawdę realizuje się w teatrze po trzykroć, ponieważ jako krawcowa z zawodu zajmuje się projektowaniem kostiumów scenicznych – jest tutaj niezbędna. Tak jak każdy w zespole. Nie szczędzi też słów uznania wobec osoby, która stoi na jego czele – pani Joli. – Już nieraz po spektaklu zarzekała się, że jest zmęczona, ma dość i na tym koniec. Ale zaraz jej to mija – lubi to. Zdarza się, że podrzucamy jej temat, a na drugi dzień scenariusz jest gotowy – śmieje się pani Barbara.
Podnosi na duchu
W opinii dyrektora sławatyckiego GOK Bolesława Szuleja teatr jest tym bardziej szczególną dziedziną sztuki, że pozwala realizować się znacznej grupie osób w różnorodnych formach: i w kabarecie, i repertuarze dla dzieci, i w sztukach poważnych, jak spektakle o tematyce religijnej. – Uważam, że to, co dobre, trzeba kontynuować. Udało nam się utrzymać miejscową tradycję żegnania starego roku przez brodaczy, którzy jeszcze w tym roku zostaną zresztą wciągnięci na listę krajową dziedzictwa kulturowego. Tak samo może być z grupą teatralną. Istnieje wprawdzie zaledwie od pięciu lat, ale działa prężnie, łączy pokolenia i ma dobry odbiór. Świadczy o tym frekwencja na przedstawieniach przed pandemią; na ostatnim granym na żywo pt. „Kobieta w pięciu odsłonach” na walentynki na sali było ok. 120 osób. Po ostatnim widowisku transmitowanym online do GOK popłynęła rzeka słów uznania: telefonicznie, mailowo i w esesmesach. Teatr Dowolnego Wieku w tym czasie, gdy wiele osób jest zamkniętych w domu, naprawdę daje nadzieję i podnosi na duchu. Można też chyba powiedzieć, że jest kontynuatorem tradycji, ponieważ w latach 50 ubiegłego wieku w tutejszym domu ludowym bardzo aktywnie działała amatorska grupa teatralna – mówi B. Szulej.
Potwierdzeniem rangi działania aktualnej grupy teatralnej jest też fakt, że po przedstawieniu „Sanki”, którego główna bohaterka, stara kobieta, wywieziona przez domowników do lasu, usprawiedliwia swoje dzieci, powtarzając „to porządni ludzie”, słowa te weszły na stałe do potocznego języka. Na szczęście nie muszą być używane zbyt często.
To nie jest zabawa w teatr
PYTAMY Jolantę Barańską, założycielkę, scenarzystkę i reżysera Teatru Dowolnego Wieku
Nie mogę nie zacząć od pytania o początek Pani przygody z teatrem.
Zawodowo związana byłam z tzw. przedszkolem ćwiczeń w Lublinie, w którym prowadziłam lekcje dla studentów pedagogiki. Pracowałam z dziećmi formami teatralnymi – dramą, autodramą itd. Zawsze dużo czytałam, a w torebce miałam karnet do teatru i filharmonii. Kocham żywe słowo i teatr w wydaniu tradycyjnym. Poza tym jestem normalnym, prostym człowiekiem, może trochę bardziej ciekawskim i idącym na żywioł.
Grupa Dowolnego Wieku powstała w 2016 r. w ramach projektu. Nie przypuszczaliśmy wówczas, że przetrwa dłużej niż pół roku. Zaczynaliśmy od bajek „Przyjaciele” i „Diabeł i baba”, „Opowieści wigilijnej” i „Królewny Śnieżki”. Później repertuar trochę spoważniał…
Najbardziej zaskakuje, że obok tematów „lekkich, łatwych i przyjemnych”, macie również te ambitne i trudne do pokazania na scenie.
Może zabrzmi to dumnie, ale uważam, że człowiek potrzebuje rzeczy wartościowych, nie chłamu. Uważam, że ludzie w Sławatyczach zasługują na to, by mieć dostęp do sztuki z górnej półki, poznać inny rodzaj muzyki, dramy i mieć okazję do refleksji. W końcu całe Pismo Święte jest oparta na słowie „rozmyślaj”. Ważne, żeby w każdym przedstawieniu była jakaś idea skłaniająca do zadumy, rozważania. Nie chodzi nam o zabawę w teatr, a jeśli już widz ma się dobrze bawić, to niech przy okazji skorzysta z dobrej strawy. Pomysł wystawienia w 2018 r. „Listów starego diabła do młodego” Levisa na początku wydawał się szalony, bo tematyka jest trudna i poważna. Dlatego tę powagę złagodziliśmy, robiąc wstawki w postaci scenek rodzajowych i piosenek i z musicalu.
Jak scharakteryzowałaby Pani grupę, z którą pracuje?
To przede wszystkim zespół, wspólnota, rodzina – tutaj każdy jest potrzebny. Są pasjonatami; potrafią rzucić wszystko, żeby przyjść na próbę. Mają też w sobie dużo pokory i nawet jak się zetniemy, to tylko na chwilę. Kiedy daję im do ręki nowy scenariusz, siadamy i go omawiamy. Zwykle piszę za dużo, podpowiadają więc, z czego zrezygnować, co obciąć. Zgodziliśmy się na to, że robimy teatr na miarę Sławatycz, bez nadęcia. Nie jesteśmy zresztą profesjonalistami, nie mamy sprzętu. Scenografia to nasze wspólne dzieło. Kostiumy szyje Basia Dejczman, niezwykle kreatywny stylista. Ela Gruszkowska szlifuje wszystkie piosenki. Jako reżyser zajmuję się obsługą techniczną, tzn. zasiadam przy mikserze, wspierana przez Bolesława Szuleja. W przygotowaniu sceny do ostatniego widowiska bezinteresownie pomagały Justyna Krzymowska i Maryla Praduch. Nie brakuje ludzi dobrej woli.
Reżyser zamienia się czasami w aktora?
Zdarza się. Zagrałam m.in. zakonnicę w przedstawieniu na podstawie książki „Mój Chrystus połamany”. Z kolei w programie „na wesoło” dedykowanym mężczyznom wykonałam piosenkę „Nie dopinam się”. Wszyscy mieli uciechę. Ja też, bo mogłam sobie pośpiewać.
Co jest najcenniejsze w pracy z ludźmi, którzy nie są profesjonalistami?
Odnoszę wrażenie, że dzisiaj my wszyscy jesteśmy strasznie stłamszeni, dlatego uwielbiam patrzeć, jak moi aktorzy się rozwijają, stają się mocni. Często bywa tak, że na pierwszych próbach nic nam nie wychodzi albo dzieje się to z wielkim trudem, a potem nagle przychodzi jakiś błysk, rodzi się ekspresja, stają na scenie i robią się wielcy, podnoszą swoją wartość. To niesłychanie budujące.
Plany teatralne na najbliższą przyszłość?
Będzie to sztuka na podstawie „Nieoczekiwanego gościa” Zofii Kossak Szczuckiej. O ile uda się skompletować obsadę, tzn. znaleźć przynajmniej jeszcze jednego mężczyznę.
Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia!
LI