To nie moje
Mężczyźni wartko chwytali stojące przed każdą z posesji żółte worki z napisem „plastik” i - niczym armata pociski - miotali je na pakę pojazdu. Kiedy jeden z nich złapał dwa przygotowane przeze mnie tobołki i cisnął nimi w kierunku auta, stos - który od pewnego czasu niebezpiecznie piętrzył się na ładowni samochodu - nagle runął. Na jezdnię spadło kilkadziesiąt wypchanych po brzegi worów. Wiele z nich pękło, a dziurawy jak ser asfalt w mgnieniu oka wypełnił się różnym pojemnikami, butelkami, woreczkami, nakrętkami i tubkami z tworzyw sztucznych. Z ust mających pot na czole mężczyzn zaczęły wydobywać się popularne łacińskie sentencje ludowe. Co ciekawe, większość z nich skierowana była do osób, które postawiły worki przed płotami swoich domostw. Na początku nieco rozbawiła mnie ta sytuacja. Po chwili zacząłem się jednak zastanawiać, czy ja i moi sąsiedzi powinniśmy być tak naprawdę adresatami złotych myśli wygłaszanych przez pracowników firmy zajmującej się odbiorem odpadów komunalnych?
Czy to my jesteśmy producentami tego wszystkiego, co potem trafia do kolorowych worków, które oni w pocie czoła muszą sprzątać z ulic? Nie, nie i jeszcze raz nie! My tylko jesteśmy wkręceni w ten proceder, stając się – czy nam się to podoba czy nie – jednym z pośrednich ogniw ogromnej światowej machiny produkującej odpady. Co więcej: jesteśmy ogniwem, które ponosi największe koszty produkcji i utylizacji setek nikomu do niczego niepotrzebnych przedmiotów.
Do niedawna opłaty za odbiór śmieci nie były jakąś drastyczną pozycją domowych budżetów. Dziś, choć mozolnie je segregujemy – czytaj odwalamy większość roboty za mające zajmować się tym zakłady – to jeszcze musimy za to coraz więcej płacić.
Wchodzę do sklepu z własną siatką, by na przykład kupić włoszczyznę. I co dostaję? Wraz z marchewką, pietruszką, porem i selerem również plastikową tackę, kawał folii oraz różne naklejki i etykiety. Idę do apteki kupić tabletki, a farmaceuta wręcza mi duże kolorowe pudełko, w którym znajduje się malutki blister z czterema pastylkami oraz długa niczym rolka papieru toaletowego ulotka informacyjna. Z suszarką do włosów oprócz wielkiego pudła dostanę kilka woreczków z tworzywa sztucznego, styropianowe wytłoczki oraz co najmniej trzy grube książeczki, na stronicach których w kilkudziesięciu językach świata napisano, by nie wkładać pracującego urządzenia do wody. Z kolei kupując w sklepie internetowym dajmy na to jakiś balsam po goleniu, kurier dostarczy mi kartonowe pudełko owinięte metrami czarnej folii, wewnątrz którego są kolejne kawałki foli wypełniające wolne przestrzenie. Po wypatroszeni tego znajduję wreszcie niewielki karton z zawartością mojego kupionego w promocyjnej cenie kosmetyku. Ale by się do niego dostać, muszę się jeszcze pozbyć foli bąbelkowej, w którą jest owinięty, zerwać folię termokurczliwą i dopiero wyciągnąć szklany pojemnik z kolorowego kartonika. A przecież ja tylko zamówiłem i zapłaciłem za 100 ml balsamu…
Leszek Sawicki