Hydraulik da się lubić
Wszystko ponad to mnie przerasta. Chociaż niektórzy znajomi we mnie wierzą. „Sama to zrobisz. Wystarczy klucz francuski lub kombinerki. Szkoda kasy na hydraulika” - zawyrokował kolega, któremu powiedziałam, że odpadł mi kran w łazience. Hydraulik, niestety, to przedstawiciel grupy zawodowej, do której zdecydowanie nie mam szczęścia. A zdarza mi się mieć z nim od czasu do czasu do czynienia z wyżej wymienionych powodów... Oraz złośliwości rzeczy martwych. Kiedyś trafił mi się pan, który do awarii miał podejście filozoficzne. Na moje: „Woda się z rury leje” odpowiedział, ujawniając przy tym znajomość twórczości Heraklita: „Woda jest od tego, żeby się lać, takie jej prawo”.
Kolejny majster, po dokonaniu wstępnych oględzin zapchanego zlewozmywaka, orzekł, zwalając winę na swojego poprzednika, że to dlatego, że „rura idzie zbyt poziomo”. Na koniec dodał: „Tu niewiele mogę zrobić”. Jeszcze inny fachowiec uraczył mnie wykładem na temat tego, iż całkiem normalnym jest, że kaloryfer może być u góry gorący, a na dole zimny. „Niech pani zrozumie: gorące powietrze napływa do grzejnika górą, a odchodzi dołem. I jak odchodzi, to wtedy musi być zimniejsze”. Traf chciał, że do tego logicznego uzasadnienia za nic nie chciały przystosować się pozostałe kaloryfery, które grzały jak oszalałe zarówno górą, jak i dołem.
Tym razem też nie miałam wyjścia i musiałam poprosić o pomoc fachowca. Namiary znalazłam w internecie. Po krótkiej wymianie zdań byliśmy umówieni. Choć od razu uprzedził, że jeśli nie zdąży jednego dnia (wiadomo: hydraulik to człowiek zarobiony), przybędzie do mnie dnia następnego. Kiedy zadzwonił, grzecznie zapytałam, czy wytłumaczyć, jak do mnie dojechać. Pan, odrzucając moją ofertę pomocy, stwierdził: „Jeśli pani mnie znalazła, to ja też panią znajdę”. Robi się ciekawie – pomyślałam.
Po kilkunastu minutach był na miejscu. Od razu w drzwiach przeprosił za swój wygląd – był oprószony jakimś białym pyłem. Po czym zabrał się niezwłocznie do pracy. W międzyczasie wymieniliśmy kilka zdań na temat zalet pracy zdalnej, rosnących cen i korzyści wynikających z zarabiania na państwowej posadzie. Żadnego marudzenia, żadnego: „Nie da rady” czy „Mam problem”.
Po jakichś 40 minutach mogłam cieszyć się nową baterią. Na koniec, po zapłaceniu za usługę, usłyszałam: „Co jeszcze pani naprawić? Polubiłem panią”. Umówiliśmy się na środę. Na pytanie, czy mam się przypomnieć, czy będzie pamiętał, pan odpowiedział: „A jak pani myśli?”. Trzeba przyznać, że przywrócił mi wiarę w przedstawicieli zawodu. I to jak sympatycznie.
Kinga Ochnio