Koniec świata czy ludzkiej arogancji?
Odeszliśmy bardzo daleko od zdolności stawiania czoła przeciwnościom losu na poziomie braku prądu czy awarii sieci ciepłowniczej. Dlatego wydaje się nam, że to, co się dzieje, to katastrofa, a to zaledwie destabilizacja. Co nie znaczy, iż katastrofy są niemożliwe i że nie będziemy się musieli z nimi mierzyć. Przewartościowywanie ich znaczenia bynajmniej nam nie pomaga, ponieważ wpędza nas albo w zbiorową depresję, albo histerię. Umiejętność możliwie normalnego reagowania na wydarzenia, które nie są dla nas normalne, będzie nam coraz bardziej potrzebna.
Szalejąca pandemia, napięta sytuacja na granicy z Białorusią, kataklizmy, kryzys w Kościele. Do tego przeróżne objawienia prywatne, np. s. Łucji dos Santos, która była świadkiem objawień w Fatimie, mówiące o III wojnie światowej, chętnie cytowane także przez niektóre media katolickie. „To koniec czasów” – słychać coraz częściej. Czy rzeczywiście możemy spodziewać się rychłego końca świata?
Spodziewać się możemy, a nawet powinniśmy. Natomiast nie wiem, czy rychłego. Nie sposób wykluczyć ani rychłego, ani odległego w czasie końca dziejów. Jednakże musimy być świadomi, że to wydarzenie dużej rangi, z natury jednorazowe, i nie należy utożsamiać go z jakimkolwiek konfliktem zbrojnym, zmianami klimatycznymi czy ruchami migracyjnymi. Te zjawiska zachodziły w historii, powodowały bardzo głębokie zmiany, np. upadek imperiów czy cywilizacji, ale to były zwroty dziejowe, a nie koniec dziejów, bo historia się toczy. Odwykliśmy od tego, że wydarzenia brzemienne w negatywne konsekwencje dzieją się blisko nas i czasem nawet z naszym udziałem. Było to widać np. w czasie lipcowej powodzi w Niemczech. Ta wielka tragedia, w której życie straciło 175 osób, do czego należy doliczyć ofiary po zachodniej stronie Renu, a same tylko koleje odnotowały straty na 1,3 mld euro, została uznana przez opinię publiczną za „nieeuropejską katastrofę”. ...
MD