Wojna i wojenka
Nie sposób oczywiście nie zauważyć dokonywanych także i dzisiaj manipulacji medialnych, które są nie tylko wyrazem ideologicznego zaangażowania dziennikarzy i ich redakcji, ale w jednoznaczny sposób wskazują na głębokie, a nawet niekiedy wręcz strukturalne powiązania na styku biznesu, polityki i mediów. Toczona wojna stanowi również doskonały papierek lakmusowy do zbadania i ujrzenia w pełnej krasie poglądów, jakie są podzielane przez większość społeczeństwa, choć na ogół nie są one przez poszczególnych ludzi jawnie prezentowane.
Powiązania, o których wspomniałem wyżej, dotyczą nie tylko poszczególnych mediów, ale również i pracowni parających się przeprowadzaniem sondaży. Jednak, choć w szczegółach ich badania mogą być ideologicznie ustawione, to jednak przynajmniej w części oddają mentalność społeczeństw i mas. Ostatnio przeczytałem pewien sondaż, którego wyniki są cokolwiek niepokojące. Otóż badani Polacy zapytani zostali o swoją reakcję, gdyby doszło do otwartego ataku jakiegoś państwa, w tym przypadku Rosji, na naszą ojczyznę. Ponad 30% zapytanych odrzekło, że ich reakcją byłaby ucieczka poza granice naszego kraju. Oznacza to, że blisko 1/3 naszego społeczeństwa nie widzi siebie w roli obrońców Polski. Taki obraz naszego społeczeństwa jest cokolwiek niepokojący, gdyż ujawnia zarówno konformistyczne nastawienie ludzi, jak też wskazuje, że w tej części polskiej populacji trudno jest mówić o identyfikacji z ojczyzną jako taką. Być może nasz kraj jest dla nich miejscem pobytu, ale nie wartością, której należy bronić nawet za cenę życia. Emigracyjna reakcja na zagrożenie dotyczy nie tylko kobiet, ale znaczny odsetek stanowią wśród tej części naszego społeczeństwa mężczyźni. Już to winno napawać niepokojem. Mamy bowiem do czynienia w tym przypadku z pewnym wygaśnięciem etosu patriotycznego, a to w przypadku identyfikacji tożsamościowej jest niebezpieczne. Obrona ojczyzny nie stanowi bowiem „szału namiętności”, lecz jest pragmatycznym wyrazem przywiązania i utożsamienia się z ojczyzną. Broniąc nawet do przelania krwi swojego państwa, wyrażamy jedność z całością tradycji oraz własną tożsamość jako tworzących społeczność narodową. Rejterada jest jawnym zaprzeczeniem tego związania. Mówienie o łączności z narodową wspólnotą z pozycji ciepłych kapci i miękkiego fotela w obcym kraju jest cokolwiek naciągane. Można oczywiście powoływać się na tradycje polskiej emigracji po powstaniu listopadowym czy w innych momentach dziejowych naszej ojczyzny, lecz pamiętać należy, iż tamte emigracje były koniecznością, a nie wolnym wyborem. Brak utożsamienia się z własną ojczyną ma jeszcze jeden wymiar w naszej polskiej rzeczywistości.
Salonowe sokoły
W cieniu toczącej się wojny toczą się nadal różne działania na europejskim forum, które stanowią element nieustannego konfliktu z naszym krajem. W sporach o praworządność i inne tego typu sprawy niepoślednią rolę odgrywają polscy opozycyjni do dzisiaj rządzących europosłowie. Ostatnio w czasie obrad jednego z unijnych gremiów pewna eurodeputowana Koalicji Obywatelskiej zaapelowała o nieprzekazywanie części funduszy na uchodźców polskiemu rządowi, ale kierowanie ich do organizacji pozarządowych. Pomijając fakt, iż sama pani poseł jest zaangażowana we własną fundację, co stawia ją w gronie ewentualnych beneficjentów, należy zauważyć przynajmniej całkowitą beztroskę w sprawie znajomości zasad i struktur unijnych finansów. Unijne urzędy stanęłyby przed dylematem uznaniowości w dotowaniu poszczególnych podmiotów, gdyż trudno wyobrazić sobie przeprowadzanie przez nie jakichkolwiek konkursów na realizację projektów. Co więcej, takie zaangażowanie w wewnętrzną sprawę Polski oznaczałoby istnienie w naszym kraju enklaw finansowych, które nie podlegałyby polskim instytucjom finansowym, a zatem kontrola przepływu pieniądza byłaby niemożliwa. Stwarzałoby to niebezpieczeństwo infiltracji polskich struktur przez podmioty zagraniczne oraz tworzyłoby przestrzeń braku odpowiedzialności za finanse unijne. Gdyby jakikolwiek podmiot finansowany unijnie dokonał jakiejś malwersacji, to wówczas kto odpowiadałby przed UE i kto ponosił konsekwencje? Otóż zgodnie z prawem i praktyką unijną odpowiedzialność spadłaby na Polskę jako całość. Nie mając kontroli nad funduszami, odpowiadałaby ona za ewentualne malwersacje. Cóż, pani europosłanka cokolwiek się wygłupiła. Lecz jest w tym nie tylko element śmieszności, ale również deprecjonowania polskiego państwa jako takiego, a to oznacza brak utożsamienia się z jego strukturami i tradycją na rzecz identyfikacji z ponadnarodową i ponadpaństwową instytucją. Trudno więc mówić o trosce o interesy naszego kraju.
Pełni wiary, choć łeb nam ciąży…
Pani europosłanka swoją tyradę okrasiła nadto wywodami o niemiłosiernym państwie polskim, które nie chce wpuszczać imigrantów na swoje terytorium. Oczywiście chodziło o koczujących na zaproszenie A. Łukaszenki na polsko-białoruskiej granicy. Pani eurodeputowana była łaskawa zaznaczyć, że imigranci nie powinni być różnie traktowani. Otóż nie. Ostatnie zeznanie z 25 marca przed Senatem USA gen. G. VanHercka, dowódcy Dowództwa Północnego Stanów Zjednoczonych, wskazuje, że w przypadku imigracji z terenów Meksyku do USA zagraniczna agencja wywiadu wojskowego Federacji Rosyjskiej, znana pod skrótem GRU, ma obecnie więcej urzędników wywiadowczych rozmieszczonych w Meksyku niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie. Jej celem jest wpływania na decyzje podejmowane przez Stany Zjednoczone. Dodał, że Kreml dąży do uzyskania dostępu do USA z sąsiedniego kraju. „Obawiam się niestabilności, która stwarza szansę takim państwom, jak Chiny, Rosja i inne, do podejmowania nikczemnych działań, aby szukać dostępu i wpływów w naszym kraju”. A przecież na obrazkach widać nieszczęsne kobiety i dzieci. Niestety w przypadku koczowników z Białorusi ten scenariusz może mieć także przełożenie na naszą ojczyznę. Ale by to widzieć, trzeba się z nią utożsamiać.