Komentarze
Źródło: PIXABAY
Źródło: PIXABAY

Bez intencji

Skumulowanie w majowo-czerwcowym terminie trzech okoliczności rodzinnych, czyli świąt matki, dziecka i ojca, to bardzo dobry powód, żeby wypuścić nagromadzone nadpsute powietrze i celebrować rodzinne więzi.

Okazuje się jednak, że nawet tak zacna kumulacja może - zamiast celebracji - spowodować w rodzinnych relacjach pewien rodzaj dodatkowego napięcia. I wynikającego mniej ze złych intencji, a bardziej z zawiłości języka. Albo może raczej zasiedziałości pewnych sformułowań, które - gdyby je niczym włos albo i zapałkę podzielić na czworo - mogą przywieść do zaskakujących wniosków. A jak już się raz tę zapałkę albo i ten włos podzieli… Dzień Dziecka generuje w wielu rodzinach pewien rodzaj dyskusji: co podarować latorośli, żeby i nie zbankrutować, i zadowolić oną. Najprościej byłoby po prostu ją zapytać, ale dużo lepiej jest tylko podpytać, poobserwować i w dniu uroczystym wyskoczyć (czemu mi się tu filip z konopi wcina?) z satysfakcjonującym dziecię upominkiem.

Problem w tym, że przygotowanie takiej niespodzianki wymaga pewnego zaangażowania albo i nawet wysiłku.

I właśnie o to zaangażowanie poszło. Bo zdarzyło się, że o zorganizowanie prezentu dla pociech mąż-ojciec poprosił matkę-żonę. Gdyby tylko poprosił. Ale on, podobno bez złych, a nawet bez jakichkolwiek intencji, zaproponował, że skoro on pracuje, a ona siedzi w domu, to właśnie ona może się tym zająć. Kto zgadnie, które słowo rozjuszyło wybrankę? – Siedzi?! – rzuciła się na ślubnego. I zaproponowała, żeby to on został w domu z trójką ich drobiazgu. I choćby tylko na miesiąc – wtedy z bliska zobaczy, jak wygląda to „siedzi”. A ona bardzo chętnie do pracy powróci. Próbą wytłumaczenia, że nic nie miał złego na myśli, że po prostu tak się mówi od zawsze, mężczyzna jeszcze podgrzał i tak już gorącą atmosferę. A kiedy dyskusja osiągnęła poziom łez, spróbował przypomnieć, że przecież jej pomaga, ba! – nawet zadeklarował, że pomagał będzie jeszcze i jeszcze bardziej. Ale wtedy żona-matka też się jeszcze i jeszcze bardziej rozpłakała, że oto właśnie wyszło szydło z worka, bo mężowsko-ojcowskie słowa to dobitny dowód, że wszystko jest na jej głowie, a on ma czelność szczycić się tym, że się od czasu do czasu w to rodzinne życie poangażuje. – A ja? – wylewała kolejne zdroje łez. – Czy ja siedzę na tyłku z zarzuconymi na stół nogami i co najwyżej wydaję polecenia?!

Ćwierćfinał tego incydentu był taki, że matka-żona zakręciła się na pięcie i zostawiła ojca-męża z dziećmi, sama zaś wybiegła do koleżanki, żeby się pożalić i ochłonąć. Półfinał, że wytrzymała w tym buncie niespełna godzinę, cały czas zamartwiając się, czy mąż-ojciec da sobie z pociechami radę. Finał – ona wróciła do domu, a życie rodzinne do normy.

Ale od tamtego dnia ciągle się zastanawia, jak to jest, że kiedy ojciec zostaje na urlopie, to zyskuje miano bohatera, a jak matka, to siedzi w domu. I czy to jest na pewno tylko błąd słownikowy?

Anna Wolańska