Z bliska
Opowiadał mi podczas misji parafialnych zaprzyjaźniony proboszcz z warszawskiej (dokładnie rzecz ujmując: białołęckiej) parafii o ciekawym spotkaniu, które jakiś czas temu miało miejsce w kancelarii. Otóż któregoś dnia zadzwonił do drzwi młody człowiek, na oko dwudziestokilkuletni, oznajmiając kategorycznie, że przyszedł „wypisać się z Kościoła”. Że ma dość i w ogóle apostazja to jedyna rozsądna rzecz, jaką może w tym momencie zrobić. Ks. Marek, mój rówieśnik - człowiek zacności wielkiej, stateczny, chodząca dobroć - poprosił go, aby usiadł. Zaczęli spokojnie rozmawiać. Jednak żadne argumenty zdawały się nie docierać do Maćka (tak miał na imię kandydat na apostatę).
Kapłan zatem zaczął przygotowywać stosowny formularz. W międzyczasie do kancelarii (pomieszczenie połączone z budynkiem mieszkalnym) wszedł – a raczej wtoczył się z racji swojej postury „niskopodłogowego jamnika” – pies. Pies proboszcza! Zatrzymał się przy biurku, spojrzał na swojego pana, ten odruchowo pogłaskał go, potarmosił za ucho. Zwierzak – nie pamiętam już dziś imienia czworonoga; przyjmijmy, że wabił się Fafik – pomachał ogonem, dając wyraz swojemu ukontentowaniu.
– Oooo… Ksiądz ma psa? – zapytał nieco zdziwiony młody człowiek, przerywając wywód o tym, jak mu jest w Kościele źle.
– Mam. Wziąłem go rok temu ze schroniska. Mizernie wyglądał, dużo czasu minęło, zanim udało się go wyleczyć. Ale teraz nadrabia zaległości towarzyskie i kulinarne, co widać.
Okazało się, że rozmówca księdza też ma psa. Zaczęli dywagować o plusach i minusach posiadania zwierzaka w domu.
– Kurde, z księdza to jest jednak dobry człowiek! – stwierdził nagle Maciek. – Wie ksiądz, może ja z tą apostazją jeszcze się zastanowię…
I wyszedł.
Od tego czasu minęło już osiem miesięcy.
– Mojego rozmówcę spotkałem tylko raz na ulicy, ukłonił się z daleka i uśmiechnął szeroko – kończy swoją opowieść ks. Marek. – W życiu bym nie przypuszczał, że pies ze schroniska pomoże ocalić czyjąś duszę…
***
Inna historia – „pożyczona” od mojego ulubionego felietonisty „Gościa Niedzielnego” Franciszka Kucharczaka. Cytuję: „Z zaciekawieniem czytam niektóre wpisy twitterowe Tomasza Lisa – daj mu, Boże, zdrowie, bo ostatnimi czasy z tym coś krucho. Ale właśnie przy tej okazji dokonuje on dość istotnych odkryć. «Przed chwilą do sali, na której leżę w szpitalu, wszedł sympatyczny ksiądz, zapytał, czy jestem wierzący i czy chciałbym się pomodlić. Chrześcijaństwo to propozycja, pytanie, oferta, a nie przymus, szczególnie opatrzony sankcją państwa» – napisał jednego razu. Kilka dni temu stwierdził: «Wczoraj z pewnym pozytywnym zdziwieniem dowiedziałem się, że Kościół uznaje wyjątki od zakazu przyjmowania komunii świętej przez rozwodników. Przebywanie w szpitalu w stanie zagrożenia życia to taki wyjątek. Szpitalny kleryk wytłumaczył mi to sensownie i z życzliwością» (pisownia oryginalna)” („Łapanie kontaktu”, GN 45/2022).
„Ciekawe, że Kościół zyskuje przy bliższym kontakcie, prawda?” – konstatuje F. Kucharczak. „Okazuje się, że jednak mamy sympatycznych księży, że jednak ludzie Kościoła są życzliwi i sami przychodzą z pomocą, i robią to dyskretnie, bez narzucania się. Z czasem może nawet pan Tomasz zauważy, że ten «przymus z sankcją państwa» też jest wytworem propagandy. Żeby się jednak o tym przekonać, to trzeba ten bliższy kontakt złapać. Czasem, jak wyżej, podsuwają go nieprzewidziane okoliczności, czasem sprawy formalne, a czasem jest to skutek ewangelizacji”.
***
Dlaczego przytaczam te dwie historie? Problem Kościoła – w znaczeniu ogółu wiernych, ale też hierarchii, duchowieństwa, ludzi „w terenie” czy na urzędach – polega na tym, że choć mamy znakomite struktury, kanały komunikacji, świetne pomysły na duszpasterstwo, programy, inicjatywy ewangelizacyjne etc., przegrywamy na poziomie ludzkim – zwyczajnych, codziennych relacji. Brakuje ich. Dystans sprawia, że „ten straszny Kościół” – odhumanizowany, odrealniony na płaszczyźnie ludzkiej – jawi się jeszcze straszniejszy, że przepaście pomiędzy „nami” i „nimi” stają się głębsze, a mury coraz wyższe. Jakie są tego przyczyny?
Warto wspomnieć przynajmniej o dwóch. Pierwsza: komuś bardzo zależy, by taki obraz zdominował społeczny i medialny przekaz. By nastawiać przeciwko sobie i eskalować pozorny konflikt. Trochę to przypomina działania nazistowskiego pisma „Der Stürmer” (związanego ściśle z NSDAP, wydawanego w latach 1923-1945) i promowanych tam haseł sprowadzających się do jednego: „Bij Żyda!”. Żyd był winny wszystkiemu, dlatego trzeba go było za wszelką cenę wyeliminować. Dziś wszystkiemu jest winny Kościół, księża – kto nie wierzy, niech poczyta np. Onet (tak na marginesie: od słów „dobry ksiądz to były ksiądz” już tylko mały krok do innego powiedzenia: „dobry ksiądz to martwy ksiądz”). Ale to nieprawda.
Drugi powód jest istotniejszy. Za ową wspomnianą przepaść odpowiadamy my sami, księża. Tak, to prawda.
Michałowa z serialu „Ranczo” mówiła: „Taki antyklerykalizm w parafii, jaki proboszcz”. Często krótkie spotkanie w kancelarii, w zakrystii przy zamawianiu intencji „ustawia” obie strony na długie miesiące albo i lata. Jedno krótkie zdanie, serdeczność albo jej brak, okazanie odrobiny zainteresowania lub obojętność (albo agresja, że ktoś zadzwonił nie w porę; wejścia typu: „Jak pan/pani śmie tak się zwracać do księdza katolickiego!), mają wielkie znaczenie. Telefon, pamięć o imieninach bądź urodzinach, zwyczajna rozmowa, która zaczyna się od wymiany uprzejmości, a czasem kończy spowiedzią z całego życia – tego nam trzeba. Nie ma już dziś miejsca na przekonanie, że z urzędem i stopniem święceń wiąże się dar nieomylności, na ukłony (często fałszywe) składane wobec „wielebności”, na podziały na „zwykłych” i „najprzewielebniejszych”, śmieszne szufladkowanie na „godności”, zacności i tytuły (obecne już chyba tylko w Polsce). Irytuje kościelny bombastyczny styl, teksty w rodzaju, iż eminencja/ekscelencja/wielebny prałat „raczył przybyć, spożyć wieczerzę i udać się na spoczynek”. To sztuczny język, który ma stwarzać pozory wzniosłości. Zafałszowujący rzeczywistość. Zresztą też niechciany przez duchownych (choć ręki uciąć sobie nie dam, że tak jest zawsze i wszędzie…).
***
Odnowę Kościoła warto zacząć od owego „pozytywnego zdziwienia”, o którym w swoim tweecie wspomina Tomasz Lis. Nie damy rady „przeskoczyć” medialnego przekazu, będzie coraz ostrzej, nie ulega wątpliwości. Ale możemy zmieniać perspektywę patrzenia. Mamy przewagę na innym polu: żyjemy obok siebie. Spotykamy się codziennie w sklepie, w „biedrze”, na poczcie. Mamy prawo błądzić, mylić się. Mamy prawo (i przywilej) razem płakać nad błędami i grzechami tych, którzy się zagubili w życiu, niezależnie od profesji i stanu. W pracy hospicyjnej spotykam się z różnymi historiami – pamiętam pierwsze, niedawne spotkanie z jedną z naszych pacjentek. Trudno było „złapać” kontakt. „Zatrybiło”, gdy któregoś dnia (nie dała rady leżeć, co kilka minut wymiotowała) siadłem obok niej, w plątaninie przewodów i sond, obok pompy podającej morfinę, przy łóżku, na dywanie. Tam się razem modliliśmy. Po tym wszystkim A. ujęła mnie za rękę. I długo patrzyliśmy sobie w oczy. Wystarczyło.
Dopiero taka przestrzeń spotkania – w bardzo ludzkim, zwyczajnym sensie – stwarza szansę na działanie Bożej łaski. W każdej relacji: w kościele, w domu, w rodzinie. Można mieć świetnie wyszkolony, kompetentny zespół pracowników/księży/nauczycieli itp., ale jeśli tak zwyczajnie, po ludzku nie będą się lubili, akceptowali, nie będzie im zależało na sobie, wszystko na nic.
Bo, jak pisał św. Paweł: „teraz trwają: wiara, nadzieja i miłość – te trzy. A z nich największa jest miłość”…
Ks. Paweł Siedlanowski