Komentarze
Nic się nie stało

Nic się nie stało

W ubiegłym roku byłem chyba grzeczny. Po tym, jak napisałem list do świętego od prezentów, pod choinką znalazłem wymarzony głośnik bluetooth z radiem.

Co więcej, jacyś chińscy spece wmontowali jeszcze w tę niewielką tubę mega wydajną latarkę, która - jak można przeczytać w załączonej instrukcji - jest w stanie rzucać snop światła na odległość do 500 m nawet przez 12 godzin. Do dziś jednak nie odpaliłem tego ustrojstwa, gdyż boję się, by nie stało się z nim to, co z „głośnikiem”, jaki od przyjaciół Ukraińców dostał w prezencie pierwszy polski policjant. Najbardziej obawiam się owej mającej „wylatywać” na pół kilometra wiązki światła. Mam pietra, by ten silny strumień nie wymknął się nagle spod kontroli i nie zrobił mi jakiegoś psikusa albo, nie daj Boże, krzywdy.

Wszak jako osobnikowi, któremu jest już coraz bliżej do starości, chce mi się jeszcze bardziej żyć i wcale niespieszno mi na łono Abrahama.

Przez ostatnie lata człowiek tak się zblazował i zobojętniał, że rozmyślając nad różnymi rzeczami, doszedł do wniosku, że wszystko już chyba widział, i nic go nie zaskoczy. Aż tu nagle… Najważniejszy polski policjant nieomal wysadził się w powietrze wraz z połową komendy otrzymanym w darze od ziomali ze Wschodu granatnikiem, po czym został okrzyknięty ofiarą ukraińskiej gościnności. Męczennikiem z urzędowymi papierami, gdyż polska prokuratura przyznała mu status poszkodowanego w postępowaniu wyjaśniającym okoliczności, w jakich rozpakowywał niezwykle oryginalny подарунок (w wolnym tłumaczeniu dla tych, co w słusznie minionych czasach nie musieli uczyć się języka niegdysiejszych wrogów, a obecnie przyjaciół, i nie znają cyrylicy: podarunok).

Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby pan komendant zaczął słuchać muzyki z głośnika ustawionego nie w pionie, a w poziomie. Wówczas wydobywające się z wnętrza tuby nuty – zamiast otworu wentylacyjnego w podłodze – mogłyby zrobić otworek w ścianie frontowej komendy i niechcący dolecieć choćby do oddalonej o nieco ponad 2 km w linii prostej rezydencji ambasadora USA w Polsce. Gwarantuję, że wówczas nasi sojusznicy natychmiast włączyliby swoje głośniki i zamiast „Sylwestra marzeń z Dwójką” w Zakopanem mielibyśmy przyspieszoną o kilka dni huczną potańcówkę kończącą stary rok w Warszawie. I zapewne nikomu nie byłoby do śmiechu i nikt nie uwierzyłby w ruską prowokację, winę Tuska (tego samego, co to mieli go zamknąć za wiele nieprawidłowości, a ostatnio przyznali mu ochronę), albo zwyczajowe: „nic się nie stało”.

Dziś to, co dzieje się z tą wybuchową sprawą, można uznać za swego rodzaju metaforę polskiego państwa AD 2022. Normalny człowiek starałby się robić wszystko, aby tego typu wpadki nie nagłaśniać i nie chwalić się nią po całej wsi, bo też i nie ma czym. Tymczasem nasze „mózgi” idą w zaparte i zamiast zawiesić komendanta do chwili wyjaśnienia sprawy (a potem być może równie szybko przywrócić go do pełnienia poprzedniej funkcji) fundują nam tandetną tragifarsę. Spektakl, gdzie każda kolejna scena przyprawia o coraz większe zażenowanie. Bo jakby nie patrzeć, szef polskiej policji, który nie potrafi odróżnić głośnika od granatnika, po czym wwozi go do kraju bez jakichkolwiek pozwoleń i kontroli, a następnie beztrosko odpala w miejscu pracy, to jest poziom abstrakcji zbliżony do tej, jaką prezydent Komorowski uskuteczniał, pozując do zdjęcia z wysokości stołka w japońskim parlamencie.

Leszek Sawicki