Jesus, ich liebe Dich…
Kiedy 28 lutego 2013 r. Benedykt XVI ogłosił swoją rezygnację z urzędu papieskiego i zamieszkał w klasztorze „Mater Ecclesiae” w Watykanie, pytano: jak to będzie? Czy nie dojdzie do dwuwładztwa, rozbicia Kościoła? Dlaczego abdykował? Pojawiło się wiele głosów krytycznych: stchórzył, zdezerterował, tak się nie robi! Inni mówili: nie dał rady w zmaganiach z biurokratyczną watykańską maszyną. Dziś widzimy w papieskiej rezygnacji raczej wielką pokorę i mądrość. Benedykt XVI wiedział, że doszedł do pewnego kresu. Jak sam powtarzał, w posłuszeństwie i miłości Franciszkowi, w ukryciu chciał dalej służyć mu swoją cichą modlitwą. Tak się stało.
Gdy piszę ten tekst, w telewizjach oraz internecie pojawia się mnóstwo tekstów wspomnieniowych, świadectw spotkania, refleksji dotyczących jego pontyfikatu. Zapewne będzie ich przybywać. To dobrze. Z konieczności wybiórczych – z dużą dozą subiektywizmu. O ile można powiedzieć, że pamięć po św. Janie Pawle II została „skremówkowana” bądź zakuta w spiż, o tyle pamięć ogromnego dorobku Benedykta XVI praktycznie w ogóle nie zaistniała w kościelnym przekazie nauki wiary. A szkoda. Może czas na to jeszcze przyjdzie. Oby. Tym bardziej, że wiele procesów, z jakimi mamy dziś do czynienia w Kościele i świecie, Joseph Ratzinger przewidział dokładnie ponad pół wieku temu.
Biały dym z komina Kaplicy Sykstyńskiej, który ukazał się w drugim dniu konklawe – 19 kwietnia 2005 r., o 17.49, rozbudził emocje ludzi na całym świecie. Kilkadziesiąt minut później, o 18.41, w loggii bazyliki watykańskiej pojawił się kardynał diakon Jorge Arturo Medina Estevez, by ogłosić: „Zwiastuję wam radosną nowinę. ...
Ks. Paweł Siedlanowski