Komentarze
Źródło: PIXABAY
Źródło: PIXABAY

Na lodzie i na głowie

Nie zna życia ten, kto nie jeździ koleją - mawiał przed laty znajomy. Co prawda od czasu, kiedy podróż pociągiem była dla niego niemal codziennością, wiele się zmieniło.

Pociągi są czyste i bezpieczne, przejazdy trwają krócej, a ponure składy TLK z wajchą zamiast elektronicznego przycisku otwierającego drzwi do wagonu jeżdżą już tylko we wschodniej części kraju. Pozostały jednak kwestie niezmienne. Przedświąteczny czwartek. Pojawiam się na dworcu kilkanaście minut przed planowanym odjazdem pociągu. Już wtedy na peronowym wyświetlaczu widnieje informacja, że mój pociąg spóźni się 37 minut. Pocieszam się dobrą pogodą. Po kilkunastu minutach dreptania w miejscu nominalne kilka stopni na plusie zamienia się jednak w odczuwalne minus dziesięć.

Za to rosnąć zaczyna ciśnienie po komunikacie, że mój pociąg zwiększył opóźnienie do 60 minut. To oznacza, że mam czekać na niego dłużej, niż trwać będzie sama podróż. Nie poddaję się, chociaż inni pasażerowie zaczynają szukać alternatywnych połączeń. Na mojej trasie nie ma żadnej alternatywy – albo ten skład, albo żaden. Wymiękam, kiedy z megafonu słyszę, że opóźnienie pociągu sięgnie 90 minut. W informacji na dworcu, a właściwie przeznaczonym do tego kontenerze, nikt nic nie wie. Zwrócić biletu też już nie można, bo w komputerze wyskakuje, że pociąg dawno odjechał. Jedyne, co mogę zrobić, to złożyć elektronicznie reklamację. Piszę więc na Berdyczów…

Mijają dwa tygodnie i pojawia się kolejna „dobra” wiadomość – PKP podnosi ceny biletów. W zależności od połączenia podwyżka wynosi od kilku do kilkudziesięciu złotych. Rozumiem, że powodem są rosnąca inflacja i szalone koszty energii. Tylko że kolej nie jest zwyczajnym przedsiębiorstwem nastawionym na zyski, a poza tym otrzymuje od państwa miliardy złotych na dotacje i inwestycje. Czy kogoś jeszcze przekona argument dotyczący wyboru pociągu jako najbardziej ekologicznego środka transportu, podczas gdy dla kilkuosobowej rodziny taniej wyniesie podróż autem? Czasy są ciężkie i liczy się każde 10 zł, gdy portfel chudnie.

Za to w takich Czechach bilety na dłuższe trasy są nawet dwukrotnie tańsze niż w Polsce. Różnica między Polską a Czechami jest jednak taka, że u naszych sąsiadów na torach istnieje konkurencja. U nas próby wejścia na rynek czeskiego przewoźnika nie przynoszą rezultatów. Przepychanki między operatorem a Urzędem Transportu Kolejowego trwają w najlepsze. PKP nie dopuszcza na rynku żadnej konkurencji. Pewnie ze strachu, że czeski przewoźnik mógłby pokazać, iż da się jeździć lepiej i taniej. A to polskiemu kolejowemu monopoliście by się nie spodobało.

Zatem jeśli chodzi o podróżowanie w kryzysowych czasach, państwo zostawia uboższą czy po prostu niezmotoryzowaną część społeczeństwa na lodzie. Jednocześnie stając na głowie, żeby najlepiej mieli kierowcy.

Kinga Ochnio