Sport

Czuję się spełniony

Rozmowa z Robertem Dołęgą, prezesem i trenerem Olimpijczyka Łuków, byłym czołowym zawodnikiem naszego kraju, mistrzem świata w kategorii Masters.

Wywalczył Pan ostatnio tytuł mistrza świata w kategorii Masters. Proszę opowiedzieć o rywalizacji w tych zawodach.

Od blisko 40 lat „bawię się” w podnoszenie ciężarów i cały czas jest to moja pasja. Nie jestem trenerem, który, mówiąc kolokwialnie, chodzi w niesportowym stroju po siłowni i się wymądrza. Zawsze ćwiczę z młodzieżą, dzięki temu mogę cały czas dbać o swoją sprawność fizyczną w myśl zasady: w zdrowym ciele zdrowy duch. W związku z tym takie zawody, jakie nadarzyły się w Wieliczce, są dla mnie motywacją, by jeszcze bardziej się przyłożyć do treningów.

A coś o samych zawodach w Wieliczce…

Mistrzostwa zgromadziły prawie 900 uczestników z całego świata. Byli sportowcy z Pakistanu, Nowej Zelandii, Australii, bardzo duża, bo licząca 110 zawodników, ekipa ze Stanów Zjednoczonych, większa niż polska reprezentacja, która składała się z 91 osób. Najmłodszy zawodnik według przepisów mógł mieć 35 lat, a najstarszym w Wieliczce był 90-latek. Zawodnicy startowali w grupach wiekowych. Ja znalazłem się w grupie 45-49 lat i miałem najgroźniejszego rywala z USA. Po rwaniu wygrywałem tylko 1 kg, tak więc walka była zacięta. W podrzucie udało mi się wygrać i zdobyłem tytuł mistrza świata. Odegrano Mazurka Dąbrowskiego. Wszystko odbywało się tak jak na prawdziwych zawodach.

 

Jakie ciężary podniósł Pan na zawodach?

W rwaniu 135 kg, w podrzucie była słabsza dyspozycja i wynik 163 kg. Przed zawodami liczyłem na poprawienie swojego rekordu świata, ustanowionego rok temu na mistrzostwach Europy. Jednak borykałem się z kontuzjami, bo trochę za ambitnie podszedłem do treningu. Ostatecznie wynik w dwuboju – 298 kg pozwolił mi ograć Amerykanina Shanea Sevcika, który osiągnął wynik 291 kg. Na najniższym stopniu podium stanął Niemiec Steffen Richardt, zaliczając w dwuboju 231 kg.

 

Zaskakuje duża liczba uczestników zawodów.

Niektórzy myślą, że podnoszenie ciężarów to niszowy sport. Tymczasem, jeżeli się przeanalizuje wszystkie zawody dla mastersów, to jedna z najbardziej licznych dyscyplin. W podnoszenie ciężarów można się bawić od małego do dużego… A jak wskazują badania, to jedna z dyscyplin najlepiej rozwijających tężyznę fizyczną. Poza tym można ją uprawiać bardzo długo, o czym świadczy wspomniany przeze mnie 90-latek.

 

Jak się zaczęła Pana przygoda ze sportem i podnoszeniem ciężarów?

Na przełomie lat 80 i 90, dokładnie w 1989 r., gdy oglądałem filmy z Arnoldem Schwarzeneggerem, Sylvestrem Stallone’em, zainteresowałem się kinem akcji, tymi aktorami. To spowodowało, że szukałem miejsca dla siebie. Wcześniej trafiłem do siłowni, wtedy jeszcze osiedlowych, gdzieś w piwnicach. Potem chciałem spróbować rywalizacji sportowej. Była piłka nożna, ale trener szybko mi to wyperswadował, gdyż nie nadawałem się do tego sportu. Pojawiły się też zapasy, które są moją drugą ulubioną dyscypliną sportową. Nie wiem, dlaczego przestałem je uprawiać po kilku miesiącach treningów. Ale daleko nie trafiłem, raptem za ścianę nieistniejącej już pilawy na stadionie Orląt. Tak się zaczęła moja przygoda z podnoszeniem ciężarów pod kierunkiem m.in. trenera śp. Janusza Kowalczyka. 

 

A jak wyglądał moment przejścia z zapasów do ciężarów?

Trudno mi na to odpowiedzieć. Chyba się przestraszyłem, ponieważ zbliżały się zawody zapaśnicze i prawdopodobnie nie czułem się na siłach, by w nich wystąpić. Chyba bałem się jako młody chłopak pojawić się na macie. A potem trafiłem do podnoszenia ciężarów.

 

Kiedy uświadomił Pan sobie, że może coś osiągnąć na pomoście?

Bardzo szybko. Budziłem się i kładłem spać z myślą o siłowni i sztandze. Nawet przełożyłem maturę o rok, by przygotować się do ważnych zawodów, a tytuł magistra zdobyłem po trzydziestce. To wszystko świadczy o tym, jak mówi młodzież, że byłem sfiksowany na temat tego sportu.

 

Takim chyba trzeba być, oczywiście w sensie pozytywnym, by osiągnąć coś nie tylko w sporcie.

Miałem szczęście, że na swojej drodze spotykałem ludzi, którzy mnie do tego motywowali, w tym również do nauki. Pamiętam pana mgr. Mariana Szyfera, już emerytowanego wykładowcę na bialskim AWF, który był też sędzią w podnoszeniu ciężarów. Na zawodach cały czas mnie motywował: „Robert, kiedy ty w końcu przyjdziesz do nas na studia”. To jedna z tych pozytywnych osób, które spotkałem na swojej drodze. Dzięki nim jestem tu, gdzie jestem.

 

Startował Pan na igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach świata, Europy i naszego kraju. Co uważa Pan za swój największy sukces?

Udział w igrzyskach olimpijskich to niesamowita frajda, niesamowite wrażenia. Nawet teraz, kiedy rozmawiamy, mam ciarki na plecach. Przypominam sobie Pekin, Ateny, gdzie mogłem się spotkać z wieloma znanymi sportowcami. Było to niesamowite święto przy udziale tysięcy osób. Coś takiego udaje się tylko nielicznym. Wprawdzie nie zdobyłem medalu olimpijskiego, ale siódme miejsce w Pekinie uważam za swój największy wyczyn. A wywalczyłem je już po 30 roku życia. Gdybym był młodszy, może biłbym się o medal. Natomiast na igrzyskach w Atenach mi się nie powiodło. Na mistrzostwach świata byłem pięciokrotnie, a najwyższe miejsce, jakie wywalczyłem, to czwarte. Były natomiast medale brązowe w poszczególnych bojach na mistrzostwach w Atenach i Dominikanie. Podczas tych drugich zawodów mój brat Marcin został mistrzem świata. Dzięki sportowi zwiedziłem prawie 40 krajów, co też uważam za duży plus.

 

Miał Pan trudny moment przed igrzyskami w Sydney.

Wtedy byłem młodym zawodnikiem, który zaraz po Szymonie Kołeckim był pewniakiem na wyjazd na igrzyska. Niestety wyciskając sztangę leżąc o ciężarze 200 kg, zerwałem mięsień piersiowy. Walczyłem do końca, ale zabrakło mi sześciu tygodni, abym mógł złapać formę, która umożliwiałaby mi start na igrzyskach. Miałem już wykupiony bilet, przygotowany strój olimpijski, cały sprzęt, ale w tej sytuacji zostałem rezerwowym. Wówczas miałem 22 lata i byłem aktualnym wicemistrzem Europy. Na dwa miesiące przed igrzyskami osiągałem w dwuboju 417 kg, a medal w Sydney zdobył zawodnik z wynikiem 420 kg. Teraz można gdybać, ale naprawdę byłem w optymalnej formie. Mogłem wtedy góry przenosić. Tak się przynajmniej czułem. 

 

Mógłby Pan osiągnąć więcej w podnoszeniu ciężarów?

Uważam się za spełnionego zawodnika. Mogłem osiągnąć zdecydowanie mniej. A czasem brakuje trochę szczęścia, by odnieść te największe sukcesy. Aczkolwiek chciałbym być mistrzem świata, medalistą igrzysk olimpijskich. Mam nadzieję, że trafię na takiego podopiecznego lub podopieczną, którzy spełnią aspiracje, których jako sportowiec nie udało mi się zrealizować. Nie rozpaczam nad tym. Przyjąłem to, co miałem, dziękowałem Panu Bogu za to, co mi dał, a teraz żyję całkowicie innymi kategoriami.

 

Co w ciężarach jest najważniejsze, by odnosić sukcesy, walczyć i uprawiać je do późnych lat?

Przede wszystkim determinacja. Wtedy żadne przeciwności losu, które pojawią się po drodze, nie są w stanie przeszkodzić. Determinacja, pasja to ponad połowa sukcesu. Kiedyś powiedziałbym, że to również talent, ale śp. Waldemar Baszanowski nie uznawał takiego słowa. Do tego ciężka praca i odrobina szczęścia oraz fantastyczni ludzie wokół, o których wcześniej mówiłem. Wspomnę jeszcze Zygmunta Smalcerza, który również był w Wieliczce i nas dopingował, a mając 83 lata cały czas zachowuje się jak młody człowiek.

 

Sport to także rozwój osobisty

Wszelkiego rodzaju badania wśród pracodawców mówią, że byli sportowcy są bardzo dobrymi pracownikami. Trenując, musimy mieć wszystko poukładane. Potem to przekłada się na to, że po zakończeniu kariery jesteśmy przygotowani do funkcjonowania w innych dziedzinach życia.

 

Dziękuję za rozmowę. 

Andrzej Materski