Na strych!
Oto - rękawiczki. Jedna z jednym palcem, druga z pięcioma. Obie z akuratnej owczej wełny, kolorowe, uczciwie na drutach zrobione. Ile one mogą mieć lat?! Mama lubiła robótki - wyszywanie, na szydełku, na drutach. Pamiętam je, te - wydziergane podczas rodzinnych i sąsiedzkich opowieści - bieluśkie, krochmalone serwetki. Podzielone na codzienne, którym wolno było tygodniami leżeć na drewnianych kwietnikach, i te „od wielkiego dzwonu”, które wychodziły z szafy tylko na Wielkanoc, Boże Narodzenie i „do księdza” podczas kolędy. Rękawiczki dostawaliśmy każdego roku. Codzienne - z jednym palcem, i szykowne, „kościołowe” - z pięcioma.
Woleliśmy te z jednym – pozwalały palcom się przytulać i zatrzymywać ciepło. I jeszcze skarpety – tak grube, że trzeba było kupować większy rozmiar butów, żeby się nogi zmieściły.
Udostępniał też strych bezużyteczne już i schowane nieco pod kożuchem pleśni mało znoszone oficerki i kawaleryjskie bryczesy. I wymarzone przed laty, jakże oczekiwane hałaśliwe chodaki drewniaki. Albo wystane w kolejce i nigdy niechodzone, kupione „na wszelki wypadek” koszmarne buty na kartki.
Ale najwięcej emocji dostarczały zeszyty. Niektóre w szczątkowej formie, inne całkiem jeszcze akuratne.
Zatłuszczony i posklejany 32-kartkowy kajecik z kulinarnymi przepisami musiał być często wykorzystywany. Pod hasłem „spotkanie z kucharką” – obok babki piaskowej, sernika i makowca – receptury na kiełbasę, salceson czy pasztetową z wieprzowych skórek.
60-kartkowy brulion z posiedzeń sklepu Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska z lat 1949-1953. Podpisani protokolanci mają różne nazwiska, ale wszyscy prezentują nienaganne, kaligraficzne pismo, niekiedy nawet ozdobione fantazyjnymi literami na początku wpisu. Ostatnie dwa protokoły – z 1953 r. – niszczą ten estetyczny obraz. Nie wiadomo, skąd i dlaczego taki przewrót, ale kolejny „pisarz” (co ciekawe – zawsze protokołowali mężczyźni) stawiał już niechlujne, koślawe litery, jakby chodził do całkiem innych szkół i w zupełnie innym czasie.
Pod antykaligrafem zapisane ołówkiem, w wielu miejscach trudne do odczytania, wyblakłe pieśni do śpiewania w domu przy zmarłym. Dziś już niepotrzebne, bo teraz śmierć przychodzi głównie do szpitala, a jeśli już do domu – to oddaje nieboszczyka skomputeryzowanej firmie pogrzebowej.
Jest jeszcze wielgachny zeszyt z powycinanymi z gazet zdjęciami piosenkarzy i aktorów i zapisane starannym pismem ówczesne szlagiery. A każdy z dedykacją. I z ukrytą w literach tajemnicą.
Podnosi ciśnienie rozpiska gry w państwa-miasta.
Ale najbardziej rozdzwania serce zmaltretowany Elementarz Falskich. „To Ala i Ola”. „A to Ala i As”. Ech, życie…
Mimo pająków, szerszeni i ciemności – warto wchodzić na strych. Warto żyć.
Anna Wolańska