Będę jasny? I gotowy?
Jakbyśmy chcieli zapomnieć, że to właśnie ona - pewniejsza niż przywoływane razem z nią podatki - dosięgnie każdego. A trochę wcześniej - żałoba po tych, którzy odeszli chwile przed nami. Czy jest szansa, żebyśmy mogli się na to przygotować? Nie potrafimy rozmawiać o śmierci. Ani o swojej, ani naszych bliskich. „Na coś trzeba umrzeć” - żartujemy, przekonując samych siebie, że jeszcze tak odległa. U wielu osób prowokowanie rozmowy choćby na temat prawnych uregulowań wywołuje co najmniej irytację. „Przecież nie umieram. Jestem całkiem zdrowy. Nigdzie się nie wybieram. Załatwię, jak przyjdzie moja kolej” - mówimy z przekonaniem, że my to na pewno zdążymy.
Po czym umieramy wcale nie w takim miejscu i wcale nie w taki sposób, jak sobie wymyśliliśmy. A co, gdy już wiadomo, że kres nieunikniony? Gdy choroba terminalna dotyka? Gdy policzone są dni albo godziny? Co powiedzieć temu, kto odchodzi? Co powiedzieć sobie? Uciekać przed rzeczywistością? Udawać, że to nieprawda? Trzymać się nadziei, że może jeszcze nie teraz, może w ogóle nie?
Nie chcemy słuchać o śmierci, nie chcemy o niej myśleć, a już na pewno rozmawiać; nie chcemy być przy umieraniu nawet naszych najbliższych – a może głównie nie przy nich. Wyrzuciliśmy śmierć z naszych domów, zamknęliśmy ją w szpitalach, hospicjach, zdaliśmy się na innych. Na fachowców. Na urny zamiast trumien. Na krótkie, oficjalne pożegnania w kaplicach. Na strach przed spojrzeniem na trumnę, na nieboszczyka. Na ciche, jakby ukradkowe pożegnania ze światem. Takie czasy, takie okoliczności, takie wymagania – usprawiedliwiamy się sami przed sobą. A przecież jeszcze – wydaje się – niedawno śmierć była obecna pośród życia. Zwłaszcza na wsi, gdzie – do czasu odprowadzenia zmarłego na cmentarz – w domu i przed domem zapalano światło. Gdzie wieczorami przy trumnie śpiewane były pieśni i odmawiany Różaniec. Gdzie przypominano życie zmarłego, jego zasługi, gdzie nawet czasem na wspomnienie radosnych z nim chwil pojawiał się uśmiech. Zaniechaliśmy obrzędów, żeby nas nie posądzono o „wsioskość”, o zaściankowość.
Dziś niewiele już rodzin wielopokoleniowych, takich, w których dzieci mogłyby obserwować odchodzenie dziadków, towarzyszyć rodzicom w przeżywaniu żałoby, uczyć się od nich. Nie potrafimy zaakceptować tego, co nieuniknione, nie potrafimy się pożegnać, powiedzieć tym, którzy odchodzą, że kochamy i że niedługo znów będziemy razem.
„A kiedy przyjdzie także po mnie Zegarmistrz Światłą Purpurowy, by mi zabełtać błękit w głowie, to będę jasny i gotowy” – śpiewamy razem z Tadeuszem Woźniakiem. To nawet łatwo w świecie, gdzie króluje kult piękna i młodości, zaśpiewać. Znacznie trudniej jasnym i gotowym być.
Anna Wolańska