Rzeczywistość przedostateczna
Można nań patrzeć z różnych perspektyw: ateisty, antyteisty czy agnostyka, sprowadzających sens całego życia do empirycznego „tu i teraz”. Można też spojrzeć inaczej - z perspektywy filozofii czy religii.
Buddyzm proponuje drogę uniknięcia cierpienia poprzez osiągnięcie oświecenia, hinduizm twierdzi, iż cierpienie jest karą za uczynki w poprzednim życiu, których, co gorsza, nie można już nawet pamiętać, ponieważ pamięć zanika wraz ze śmiercią. Karma wtłacza człowieka z powrotem w życie – ludzkie wysiłki mogą ją poprawić, pomóc w zniesieniu cierpienia i doprowadzić do wyjścia z cyklu. W judaizmie da się zauważyć pewną ewolucję w postrzeganiu cierpienia: od rozumienia go jako kary za grzechy po szkołę cierpliwości, swoistą pedagogikę Jahwe. Islam tak mocno akcentuje nadzieję na kontynuację życia po śmierci w raju, że cierpienie stanowi środek do celu – jest „znakiem Bożej próby”.
Nas interesuje sens cierpienia, choroby, starości, przemijania i śmierci w wymiarze chrześcijańskim. Spróbujemy się dziś przyjrzeć kilku aspektom tego zagadnienia.
Nie uszlachetnia…
Nic nie jest dane raz na zawsze. Całe życie coś tracimy: beztroskie dzieciństwo, kolorową młodość, dzieci, które opuszczają dom rodzinny, pracę, zdrowie, stajemy nad grobami rodziców, przyjaciół. Anna Kamieńska pisała w „Dzienniku”: „Dzieje człowieka to kolejne wygnania z wielu rajów, to kolejne zamykanie się za nami bram, bezpowrotnie, na zawsze. Nie ma powrotów. Nigdy”. Nie wolno stracić z horyzontu spojrzenia tej prawdy, bo zamienimy się w ślepców.
Niekiedy chrześcijaństwu zarzuca się uciekanie od rzeczywistości – gloryfikowanie cierpiętnictwa, przekonywanie, że może być ono piękne, twórcze itp. To nieprawda. Kościół nie gloryfikuje cierpienia. Ale też nie zamyka oczu na jego problem. I szukając jego sensu, spogląda na Tego, który całym swoim życiem nadał mu sens. Ono jest. I będzie. Do końca świata, choć tyle wokół obietnic, że to się kiedyś zmieni. Póki co próbuje się „rozwiązywać” problem, budując i upowszechniając szwajcarski „wynalazek” kabiny do dokonywania kontrolowanego samobójstwa. Czy to właściwe „cywilizowane” rozwiązanie czy raczej tchórzliwa dezercja?…
Kiedy umierał ks. Józef Tischner, bardzo przy tym cierpiąc, ktoś z przyjaciół zapytał go: „Czy cierpienie uszlachetnia?”. Nie mogąc już mówić, pokręcił głową przecząco. Nie uszlachetnia… Cierpienie nie uszlachetnia, nikt z nas go nie chce i nikt do niego nie dąży. Wzdrygamy się przed nim. Przeraża nas.
Mam niekiedy wrażenie, że powyższą, zawartą w pytaniu tezę wypowiadają ludzie, którzy nigdy nie byli w hospicjum, na onkologii dziecięcej, nie zmieniali pampersa, nie patrzyli na kogoś, kto walczy o każdy oddech, nie doświadczyli samotności w cierpieniu, nie patrzyli na depresję matki czy ojca spoglądających bezradnie, jak ich dziecko odchodzi… Takie spotkania urealniają spojrzenie.
Cierpienie wolą Bożą?
Kiedyś słyszałem homilię na pogrzebie 21-letniego człowieka. Zabił go glejak IV stopnia. Kaznodzieja cały swój wywód oparł na jednej wielopiętrowej, utkanej teologicznymi frazesami myśli: „taka była wola Boża”.
Patrzyłem na rodziców, siostry zmarłego, tłumy kolegów i koleżanek z białymi różami w dłoniach. Pamiętałem wybitny talent muzyczny tego chłopaka, jego plany, radość, którą dawała mu muzyka. I nie zgrywały mi się te słowa z tym, co widziałem. Bóg – Okrutnik? Taką miał zachciankę, by akurat TO życie przerwać? Bóg lubujący się w zadawaniu śmierci? Dlaczego? Pomyślałem: jeśli iść tym tropem, czym się będziemy różnili od mitologicznych wyobrażeń bogów zasiadających na Olimpie, popijających lukrecję i spoglądających – niczym na wielką cyrkową arenę – na ludzi zabijających się, walczących nieustannie o jakieś ochłapy i czerpiących z tego radość?…
Czy wolą MOJEGO Boga jest bycie okrutnym tyranem, zabieranie dzieci matkom i ojcom, wypełnianie oddziałów szpitalnych nieuleczalnie chorymi? Nie. Po stokroć nie!
Wolą Bożą jest nasze zbawienie. Pragnienie, by dzielić się swoim życiem z nami. Abyśmy tu, na ziemi, byli szczęśliwi, uśmiechnięci, spełnieni. Byśmy kiedyś byli jedno z Nim. Tego chce.
Miłość uszlachetnia
Dał nam ziemię we władanie, wyposażył w wolność. Pierwszy egzamin z niej oblaliśmy, jako ludzie, już w raju. Choć mamy nieśmiertelne dusze, jesteśmy „z prochu ziemi”. To ma swoje konsekwencje. Śmiertelne konsekwencje. Śmierć zatem była od początku wpisana w ludzki los. Adam z Ewą też by umarli – nawet jeśli nie odwróciliby się od swojego Ojca. Różnica polega na tym, że wraz z grzechem pojawił się na świecie jej nieodłączny kompan: strach. W rzeczywistości „sprzed kuszenia” nie było go. I tu jest sedno problemu.
Wielkość Pana Boga nie polega na tym, że zachowuje nas od chorób czy cierpienia. Ale płynie z tego, że w Nim nabierają one sensu, mocy – choć w świecie bez Niego są tylko „głupstwem”, znakiem cywilizacyjnej porażki. Stają się, jak pisał św. Jan Paweł II, „rzeczywistością przedostateczną”. Ostateczne jest zawsze spotkanie z Nim.
Jego wielkość polega też na tym, że z największej ciemności wyprowadza światło. Nawet takiej ciemności, jak śmierć dziecka, jak nieuleczalna choroba. Słowa, język wydają się byś w tym miejscu niezwykle opornym tworzywem, by to opisać. Ale ci, którzy takiej przemiany doświadczyli, WIEDZĄ.
Cierpienie nie uszlachetnia – to miłość uszlachetnia! Gdy towarzyszy cierpieniu, gdy moje udręczone życie staje się jedno z Przedwieczną Miłością, poddaną przecież okrutnej próbie na Golgocie, może zaprowadzić mnie w zupełnie nową rzeczywistość!
Paweł Siedlanowski