Przypominanie cichych bohaterów
Zaangażowanych w nią było 110 żołnierzy AK obwodu Siedlce. Po wykopaniu dołków w zamarzniętej ziemi założono pod jedną z szyn trzy miny. Ich wybuch miał spowodować wykolejenie się pociągu, który następnie miał zsunąć się z nasypu. Kiedy przejechała lokomotywa, partyzanci uzbroili miny w zapalniki. O godzinie 1.05 29 lutego 1944 r. nadjechał niemiecki pociąg relacji Brześć - Berlin, w którym mieli podróżować niemieccy żołnierze jadący na urlop. Nacisk lokomotywy na miny spowodował wybuch. Był to sygnał dla żołnierzy AK do otwarcia ognia. Zaskoczeni Niemcy wyskoczyli z pociągu i skryli się za jego kołami.
Początkowo nie odpowiadali, ale po wystrzeleniu w powietrze oświetlających teren rakiet, zasypali partyzantów gradem pocisków. Słysząc nadjeżdżające z Siedlec i Łukowa pociągi, żołnierze podziemnego wojska wycofali się. Plan powiódł się nie do końca, bo wybuchły tylko dwie lub jedna mina. Z szyn wypadły lokomotywa i pierwszych pięć wagonów, pociąg nie wykoleił się i nie spadł z nasypu. Partyzanci nie zdobyli ani broni, ani umundurowania. W tej walce zginęli strzelcy: Marian Burgs ps. Bąk, i Marian Prokurat ps. Sarna – żołnierze placówki Kret w Skórcu. Niemcy zostawili ich ciała oparte o drzewa, zgonili okoliczną ludność i zażądali identyfikacji, a gdyt to nie przyniosło efektów, kazali pochować ich w lesie, przy torach kolejowych. W nocy 13 kwietnia 1944 r. koledzy ekshumowali poległych i przewieźli ich ciała na cmentarz parafialny w Skórcu.
Ocalona wieś
Akcja powiodła się tylko częściowo. – Zawiódł wywiad, który nie zebrał dokładnie informacji o transporcie niemieckim – tłumaczy historyk dr Wiesław Charczuk. – Jak się okazało, nie jechali nim oficerowie niemieccy wybierający się na urlop, a regularni frontowi żołnierze, którzy mimo zaskoczenia potrafili opanować sytuację i przystąpić do zorganizowanej obrony, mając silne własne wsparcie ogniowe – podkreśla, dodając, że wiele do życzenia pozostawiała także sama organizacja akcji, niedostateczne wyszkolenie grupy minerskiej, która niewłaściwie złożyła ładunki wybuchowe, powodując jedynie uszkodzenie transportu, a nie wykolejenie. Jak zauważa historyk, wieś Borki-Kosy miała sporo szczęścia, bo nie dokonano jej pacyfikacji, co zazwyczaj miało miejsce po tego typu aktach dywersyjnych. – Według moich ustaleń akcja na niemiecki pociąg przyniosła niewielkie straty w ludziach i niedługą przerwę w ruchu kolejowym. Strona polska straciła dwóch zabitych partyzantów, strona niemiecka dwóch zabitych żołnierzy i dziewięciu rannych – wylicza. – Innym ważnym czynnikiem, który prawdopodobnie uratował okolicę przed pacyfikacją, była postawa komendanta posterunku Policji Państwowej w Zbuczynie o nazwisku Pasko (był wysiedleńcem z Wielkopolski dobrze znającym język niemiecki), który przyjechał na miejsce akcji i w trakcie rozmowy z oficerami gestapo stwierdził, że była ona dziełem komunistycznego oddziału partyzanckiego złożonego ze zbiegłych jeńców rosyjskich, Żydów i Cyganów, których coraz więcej operowało na Podlasiu. Prawdopodobnie to wyjaśnienie było na tyle wiarygodne, że Niemcy odstąpili od pacyfikacji wsi.
Co o nich wiemy?
PYTAMY prof. Dariusza Magiera, dyrektora Instytutu Historii Uniwersytetu w Siedlcach
Czy dalsze badania nad tematem i osobami żołnierzy wyklętych są potrzebne?
Oczywiście – podobnie jak badania nad każdym innym aspektem przeszłości. Problematyka żołnierzy wyklętych nie jest wyczerpana, a źródła nie są wyeksploatowane i chyba nigdy do takiego stanu nie dotrzemy. Wynika to z faktu, że choć prawda jest, oczywiście, tylko jedna, a przeszłość mogła zaistnieć tylko jako jednoznaczna konstrukcja, to jednak tej konstrukcji już nie ma, a jej odzwierciedlanie przez historyków stanowi zaledwie próbę zbliżania się do prawdy. Historyk musi przeszłość rekonstruować i na tyle zbliży się do prawdy o niej, na ile prawidłowo dobierze elementy o niej świadczące, czyli źródła historyczne, i na ile dobrze je zinterpretuje. Obie te składowe są niewyczerpalne. Nie wiemy jeszcze wystarczająco dużo ani o wszystkich żołnierzach wyklętych, ani o ich codzienności, przeżyciach wewnętrznych i ich oddziaływaniu na najbliższe otoczenie, społeczność, naród, kraj. Myślę, że ciągle jesteśmy na początku tych badań.
A jak ocenia Pan stan wiedzy Polaków o niezłomnych? Studenci, którzy rozpoczynają studia na UwS, wiedzą, kim byli?
Jest z tym pewien problem. Większość Polaków na pewno o żołnierzach wyklętych czy niezłomnych, jak mówią inni, słyszała. Przynajmniej wśród świadomej części ludzi interesujących się tym, co dzieje się wokół nich. Potwierdzają to zajęcia ze studentami naszej uczelni. Obawiam się jednak, że wiedza ta jest w dużej mierze pochodną kampanii politycznych prowadzonych w naszym kraju, które wykorzystują tematykę wyklętych. Mamy więc raczej do czynienia ze świadomością oceniającą zjawisko niźli z faktyczną wiedzą o przeszłości, życiorysach osób i wydarzeniach z nimi związanych: od apoteozy do pogardy i odrzucenia. Jest to sytuacja postawiona na głowie, bo ocena powinna opierać się na analizie faktów, a nie faktografia być dobierana pod kątem naszego stosunku do zjawiska. Wiem, że łatwo powiedzieć, a trudniej zrealizować, zwłaszcza w społeczeństwie tak politycznie podzielonym, w obrębie którego – mawia się – trzecie pokolenie AK walczy dziś z trzecim pokoleniem UB. Przedstawiciele tych symbolicznych pokoleń nie zmienią raczej swego nastawienia bez względu na fakty, które przedstawią historycy. Jednak – tak samo jak w latach 40 XX w. – większość Polaków to ludzie bezpośrednio niezaangażowani w tę ideologiczną walkę, którzy zdolni są do analizowania argumentów i wyrabiania własnej opinii na podstawie prac historycznych. I głównie do nich efekty tych badań powinny trafiać. Stąd również ich nieustający sens.
Na czym w ogóle skupiała się działalność żołnierzy wyklętych?
Mam wrażenie, że w przekazie skierowanym do społeczeństwa, a poświęconym podziemiu antykomunistycznemu w Polsce, rzadko mówi się o najważniejszym jego zadaniu, które pełniło ono w początkowym okresie swego istnienia. Chodzi przede wszystkim o drugie półrocze 1944 r. i kilka pierwszych miesięcy 1945 r. Tym zadaniem, podkreślanym we wszystkich rozkazach dowódców struktur AK, a potem i organizacji poakowskich, było utrzymywanie porządku społecznego i likwidacja band rabunkowych. Trzeba bowiem przypomnieć, że wraz z ewakuacją niemieckiej administracji okupacyjnej i wejściem Armii Czerwonej kraj został pozbawiony jakichkolwiek sił ochrony porządku publicznego – niemieckich już nie było, a nowe jeszcze nie zaczęły sprawnie funkcjonować. Zważywszy na to, jak rośnie demoralizacja społeczeństwa w okresie wojny, wzmacniana łatwością zdobycia broni, od lata 1944 r. ludziom zaczęły bardzo dawać się we znaki bandy rabunkowe. Ta plaga szerzyła się głównie na wsi, gdzie grabiono mienie i zwierzęta. Nierzadko oporni gospodarze byli bezpardonowo zabijani. Moja rodzina również doświadczyła takiej tragedii – pradziadek Mikołaj Stefaniak został zastrzelony przez bandę rabunkową we własnym domu w Stasinowie w powiecie radzyńskim w czerwcu 1946 r.
Ale potem to się zmieniło i głównym wrogiem stała się władza?
Dopiero z czasem, gdy region pokryty został siecią urzędów bezpieczeństwa oraz komórek partii komunistycznej, właśnie te struktury stały się głównym przeciwnikiem podziemia. Zdarzało się zresztą, że pospolitym bandytyzmem wykazywali się funkcjonariusze UB. Właśnie przeciwko takiemu zjawisku wymierzony był słynny atak oddziału WiN pod wodzą Leona Taraszkiewicza „Jastrzębia” na Parczew 5 lutego 1946 r. Głównie jednak żołnierze wyklęci prowadzili akcje propagandowe przedstawiające społeczeństwu prawdę o komunizmie i reprezentującej go tzw. władzy ludowej. Oczywiście były liczne ataki na najaktywniejszych agitatorów komunistycznych, likwidacje, zwalczanie posterunków milicji, ale trzeba pamiętać, że były one jedynie reakcją sprowokowaną postępowaniem NKWD, LWP, potem głównie UB, które otrzymały zadanie bezlitosnej likwidacji wszelkiego oporu wobec narzuconego Polsce ustroju sowieckiego. Wystarczy wymienić choćby zamordowanie 16 członków AK w Siedlcach w nocy z 12 na 13 kwietnia 1945 r., pokazowe procesy żołnierzy wyklętych przed wojskowymi sądami rejonowymi, których nie można inaczej nazwać jak mordami sądowymi. Było ich wiele, przypomnijmy np. zbrodnię w obliczu prawa na kilku żołnierzach WiN w Rykach w styczniu 1947 r. czy skazanie Jana Grudzińskiego „Płomienia”, dowódcy oddziału AK/WiN w radzyńskiem w czerwcu 1948 r.
Nasz region naznaczony jest swoistymi miejscami kaźni żołnierzy wyklętych…
Tak, to np. siedziby Powiatowych Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego w Siedlcach, Węgrowie czy – najlepiej do dziś zachowana – w Radzyniu Podlaskim. Ta ówczesna masowa reakcja podziemia na sytuację społeczno-polityczną sprawia, że okres 1944-1947 niektórzy badacze nazywają po prostu kolejnym polskim powstaniem. Powstaniem antykomunistycznym.
Dziękuję za rozmowę.
JAG