Komentarze
Dawno, dawno temu…

Dawno, dawno temu…

Zaczynaliśmy od malowania szlaczków, wycinania z kolorowego papieru, przyklejania i lepienia. Potem było produkowanie zakładek do książek.

Jeszcze potem - szycie pudełeczek z pocztówek. Ścieg musiał być równiuteńki, pocztówki nie za mocno, ale i nie za lekko zszyte - tak, żeby się spokojnie wieczko otwierało, ale nie opadało. Dodać należy, że towarzyszył temu nieoficjalny konkurs. Po pierwsze: na najładniejszą pocztówkę, po drugie: na najbardziej odległe miejsce, z którego została przysłana, po trzecie: na liczebność posiadanych kart (choć do zrobienia pudełeczka wystarczało kilka).

Największą wartość przedstawiały niezwykle rzadkie widokówki przysłane z Zachodu… W okolicach siódmej klasy następowała kolejna faza zaangażowania w ręczne robótki. Tu już wkraczaliśmy na wyższy poziom manualnej jazdy – wyszywania poszewki na poduszkę. Małą, czyli jaśka. Najpierw z kawałka szarego lnianego płótna (spróbujcie dzisiaj je zdobyć) trzeba było wzdłuż i w poprzek powyciągać nitki i zrobić w ten sposób kwadraciki, które wskazywały, gdzie należy wkłuć igłę z nawleczoną na nią lasetą albo muliną, żeby wyczarować kwiaty, gwiazdki, postacie. Wyciąganie nitek to była pierwsza lekcja. Każdy musiał podczas niej sporo tych nitek wyciągnąć, żeby nie było, że mu w domu mama albo babcia pomagały. Jak już się z całego kawałka płótna te nitki powyciągało, należało przejść do kolejnego etapu, czyli zapełnienia wyszywanymi wzorkami. A wcale nie było to łatwe, bo materiał jak na złość się ściągał, co z kolei skutkowało obniżeniem oceny za wykonaną pracę. Języki na brodzie i pokłute igłą palce pokazywały stopień zaangażowania w ten niezwykle twórczy proces.

Było też szycie kuchennych fartuszków – wyższy poziom ucywilizowania: użycie maszyny do szycia. Takiej na pedały. Jednej na 32 osoby. A jednak każdy na niej coś tam zdziałał. Jak już mieliśmy te fartuszki, to żeby nie na darmo były szyte, bawiliśmy się w kucharzenie. Czyli z przyniesionych składników popełniliśmy jarzynową sałatkę, którą następnie żeśmy radośnie, czyli biesiadnie skonsumowali. Koniecznie odnotować należy, że nikt podczas tych lekcji żadnemu wypadkowi nie uległ (pokłucia igłą i zacięcia nożem do wypadków się nie zaliczały). I chociaż podział na grupy – dziewczęta, chłopcy – a jakże, zawsze był, to chłopcy sobie dzielnie z szyciem i wyszywaniem radzili, a kiedy przyszła pora – to dziewczyny z budowaniem karmników i wyrzynaniem desek do krojenia też.

Tak wyglądało zpt (odpowiednie roczniki doskonale rozszyfrują, co pod tym skrótem się kryje). Dziś trwa dyskusja, czy choćby najmłodszym uczniom należy zadawać jakieś ręczne prace – podobno skarżą się rodzice, że to oni je muszą zamiast dzieci robić. Wiadomo, inne czasy – i nie tylko Wisły kijem nie zawrócisz. Mało komu dziś zakładki do książek potrzebne, o pudełkach z pocztówek czy kuchennych fartuszkach w ogóle boję się wspomnieć. Można by inne jakieś prace angażujące ręce wymyślić. Tylko co wtedy zrobić z telefonem?

Anna Wolańska